Włochy

Nie chciałabym tego wpisu zalewać ochami i achami nad przepiękną Italią, tamtejszymi krajobrazami i ludźmi… ale co mi tam! 😀 Zakochałam się w tym kraju, po prostu. Miłość od pierwszego kilometra! Wjazd do Włoch to od razu świetna trasa dla rowerzystów – ścieżka prowadzi równolegle do głównej drogi, jest zadbana, rewelacyjnie oznaczona i dobrze poprowadzona. Takim schematem jechaliśmy większość włoskich ścieżek rowerowych. Daje się odczuć zupełnie inny stosunek do kolarstwa w tym kraju. Bajeczna infrastruktura, dużo „pijek” po drodze, gdzie można się napić, orzeźwić, uzupełnić zapasy; przystanki na trasie, wiaty, rowerowe bary; kierowcy samochodów respektują kolarzy i duże peletony szosowców czy sakwiarze nie są dla nich zaskoczeniem.

Większość kolarzy pozdrawia nas, kibicuje, są bardzo pozytywni. Im trudniejsza przełęcz, tym głośniej słyszymy „allez, allez”. Zdarzają się gawędziarze, jak starszy pan szosowiec, który mimo naszej bariery językowej (my ni hu hu po włosku, oprócz podstaw, on ni hu hu po angielsku) cierpliwie opowiadał nam i polecał trasy, bary, a także pytał o nas. A w sumie to moje domysły, może jechał z nami i nas trollował? 🙂

Najmilej wspominam kolarzy, których spotykaliśmy na przełęczach – ich wytop łydy napędzał ich na szczyty z łatwością, gdy my mieliliśmy swoje 3 km/h. Kibicowali nam, pytali skąd jesteśmy, codziennie słyszeliśmy „Allez, allez” 🙂 Dodaje to motywacji i człowiek docenia swój wysiłek. Widzieliśmy bajkowe sprzęty i prawdziwą włoską stylówę. Fajnie też widzieć szosowców w różnym wieku – od młodych gniewnych, po osoby zdrowo po 50. roku życia, którzy trzaskają przewyższenia, aż miło!

Pamiętam wjazd na Passo Gardena, gdzie na końcówce mielenia kibicowali mi włoscy kolarze, a ja dumnie – mimo zmęczenia – krzyczałam „Polish bike power”! 🙂 Zrekompensowało mi to wszystkie trudy i kryzysy na trasie, widząc, że ktoś docenia i szanuje nasz trud. Zwłaszcza, że na podjazdach mijało nas dużo „elektryków”! Młodsi i starsi, kto im zabroni? Jakoś doceniam teraz ten trud włożony w każde zakręcenie korbką 🙂

Nie omijały nas zmienne warunki pogodowe – wiadomo, im wyżej, tym trudniej przewidzieć kiedy lunie deszcz, mimo że obsesyjnie oglądałam radary. Jednak dobre (acz komiczne) poncho i jedziemy dalej!

Nie zapomnimy trasy rowerowej poprowadzonej po starej linii kolejowej. Przepiękne widoki na ciągnące się kilometrami uprawy winorośli czy wodospady. To także częste tunele – długie i krótkie, w których było bardzo zimno! Wszystko to ponad drogą dla samochodów, na spokojnie, swoim tempem i całą szerokością asfaltu 🙂

Przełęcze

W tym sezonie nie trenowałam, jak powinnam. Gdybym włożyła więcej serca w trening, myślę, że trzaskanie przełęczy szło by łatwiej. Z drugiej strony, już pierwsze dni podróży to przewyższenia i tak duże obciążenie dla nic nie spodziewających się nóg, to także niespodzianka. Nie miałam doświadczenia w jeździe non stop w górę tylu kilometrów, więc nie miałam jeszcze swojego systemu jazdy. Później ustalaliśmy sobie krótkie postoje (na nawodnienie, schłodzenie się wodą) co 100 m przewyższeń. Był to dobry kompromis, bo upał i otwarty teren dawał w kość, a nogi puchły z wysiłku.

Swoją drogą, ten wyjazd to również test wytrzymałości ludzkiej psychiki na frustrację. Był moment, gdy zastanawiałam się co mam w każdej sakwie i pewnie „to coś” zbędne i ciężkie (np. 1 para gaci za dużo, na pewno) ciągnie w dół sakwy 🙂 Wyobrażałam sobie jak schodzę z roweru, zdejmuję sakwy i rzucam je w przepaść, a później cudem odchudzona zasuwam pod górę, aż miło. Takiego wała! 🙂 To wszystko siedziało w głowie. Nie chciałam zakładać słuchawek na uszy na podjazdach. Dla zabicia monotonii i odwrócenia uwagi od mielenia np. liczyłam obroty korby czy przypominałam sobie podstawy z rozmówek włoskich. A gdy już dotarliśmy do celu – widok rekompensował wszystko. Wielkie góry, dolomity i my – tacy mali pośrodku tego krajobrazu. Ale to nie koniec!

Pozostaje jeszcze zjazd – wkładamy wiatrówki i lecimy w dół, serpentynami lub prosto w dół. Pierwsze zjazdy z przełęczy to doświadczenie rodzące we mnie dysonans – zjeżdżam, wiatr we włosach, chłodzenie, odpoczynek, ale i niesamowita prędkość oraz miotanie sakwami na boki. Na początku bałam się tej prędkości – Patryk zaś na grubo zasuwał nawet 66 km/h. Jak już się rozpędzisz, nie ma mowy o gwałtownym hamowaniu, jest to niebezpieczne. Trzeba o wiele wcześniej wyhaczyć moment, gdzie nie czujemy się już komfortowo i powoli naciskać na hamulec. Im więcej zjazdów, tym czułam się lepiej i pewniej, chociaż hamulce na koniec wyjazdu gdzieś wyparowały 🙂

Droga na przełęcze to jazda pośród pędzących samochodów – Porsche, Mustang, Lamborghini – pokaz aut światowej klasy zawsze odwraca uwagę od ciężaru w nogach 🙂 Nikt się o nas nie ocierał, nawet nam kibicowali, zachowywali zazwyczaj bezpieczną odległość.  Nie brakowało także motocyklistów – z nimi sprawa wygląda trochę inaczej. Część z nich uważa te podjazdy i zjazdy za tor wyścigowy. Konflikt i niechęć do nich widać było czasem na murach, gdzie sprejami pisano obraźliwe hasła na motocyklistów, nazywając ich nawet mordercami. Mijaliśmy kilka miejsc, gdzie stał pamiątkowy krzyż z ofiarami wypadków czy kask z kwiatami. Na szczęście nie każdy motocyklista pędził tam dla adrenaliny. Jeździły też Harleye ze starymi wyjadaczami czy podróżnicy z kuferkami, kulturalnie, z uszanowaniem wszystkich.

Na trasie dojazdu do Passo Gardena spotkaliśmy francuskiego podróżnika Theo, dla którego podróże są stylem życia. Był już rok w kolejnej wyprawie z sakwami. Opowiadał o swoich wyczynach, w oczach tego człowiek było widać ogromną pasję, ciekawość świata i determinację. Zwróciliśmy na niego uwagę podczas zdobywania Passo Gardena, gdy z daleka zwrócił na siebie uwagę. Doświadczony kolizją, zakupił makaron do nauki pływania i jeździł z nim, tworząc barierę psychologiczną dla kierowców 🙂

Theo to osoba ciekawa, przesiąknięta podróżą do szpiku. Jego sprzęt i ubrania przeżyły niejedne warunki atmosferyczne i klimat. Ciągle w podróży, na wielu kontynentach, on, rower i aparat. To człowiek, który chce zobaczyć WSZYSTKO. Wszystko, co jest w jego zasięgu, a ten jest ogromny… Odwiedzamy jego fanpage, polecamy zajrzeć i Wam 🙂

Gdy wyjeżdżaliśmy z gór, większość czasu zajmowało schodzenie z wysokości, a że poczułam się już wprawiona – R.A.T.M w uszach, guma do żucia i jazda w dół! Pamiętam to doskonale, like a boss z gór 🙂 Gdy opuszczaliśmy ostatnią przełęcz – Passo Gardena – zrobiliśmy pranie na szczycie i poobwieszaliśmy rower ręcznikami, ubraniami. Trzeba korzystać z naturalnej suszarki!