Dłuższy, ponad 400 kilometrowy wyjazd w Góry Świętokrzyskie chodził za mną już od jakiegoś czasu. Nie udało mi się zebrać przez większą część roku, a teraz to już ostatni gwizdek na tego typu wycieczki odbywane jednym ciągiem. W planie było przejechanie wschodniej części oraz zaliczenie najcięższego podjazdu regionu, czyli pod św. Krzyż. W trakcie towarzyszyła mi mgła, niepewna pogoda i czekała na mnie długa noc w takich warunkach.
7:00 – Start z Mińska Mazowieckiego
Sam pomysł na wycieczkę przyszedł spontanicznie – kilka dni wcześniej zauważyłem, że jest możliwość zorganizowania sobie długiego weekendu. Szybka decyzja, pakowanie i ostatecznie trzymałem tylko kciuki za dobrą pogodę 🙂 Początkowo miałem ruszać w sobotę, ale obfity deszcz był nader wymowny i start przełożyłem na niedzielę. Dobrze trafiłem, chociaż na niebie same chmury, jednak nie zapowiadało to większych opadów. Trochę uciążliwy był mokry asfalt przez który woda chlapała spod kół, ale lepsze to niż zarwanie chmury.
Z lekkim wiatrem w plecy docieram bardzo sprawnie do Warki – tutaj nie da przeoczyć charakterystycznego pomnika „Lotników Polskich” – mi na myśl przywodzi pazury Wolverine 🙂 Kawałek za miejscowością pęka mi jedna tylna szprycha – niestety nie mam szczęścia co do tylnego koła. Cały czas coś z nim się dzieje. Tak więc już ostrożniej udaję się w dalszą drogę.
Fragment dobrego asfaltu i docieram do Radomia. Tutaj znajdują się już naprawdę dobre asfaltowe ścieżki rowerowe po których da się sprawnie jechać. Sama miejscowość jest duża, dlatego cieszę się, że mijam ją bokiem unikając przedzierania się przez same centrum.
Dobra pogoda cały czas się utrzymuje. Chwilę straszy mnie mała mżawka, ale i ona zanika. Bardzo przydatne okazują się ochraniacze na buty które chronią stopy przed wodą chlapiącą spod przedniego koła. Mokre buty i stopy są jedną z bardziej uciążliwych rzeczy, a do tego schną naprawdę długo. Napotykane miejscowości bardzo pozytywnie mnie zaskakują – na przykład Skaryszew w którego centrum znajdują się zabawki w dużej skali, a może raczej był to koń trojański? 🙂
13:00 – Iłża
W Iłży niestety na własnej skórze przekonuje się, że mokry asfalt i cienkie szosowe opony nie są za dobrym połączeniem. Jadąc z górki bez pedałowania około 40 km/h nagle z bocznej uliczki wyjeżdża mi samochód. Kierowca się rozgląda, widzi mnie, że się zbliżam, ale mimo to postanawia ruszyć. Odruchowo hamuję i momentalnie blokuje mi się tylne koło. Chwilę ślizgam się dosłownie bokiem. W porę odpuszczam hamulec i udaje mi się zachować równowagę. Sekundę dłużej i bym leżał na asfalcie. Niektórzy kierowcy naprawdę nie są w stanie pojąć, że rower może poruszać się szybciej niż 10 km/h.
Co było to było, jechać trzeba dalej i wreszcie docieram do województwa Świętokrzyskiego! Do tej pory zrobiłem tylko jeden dłuższy postój na 150 kilometrze przed Iłżą. Jedzie się naprawdę bardzo sprawnie. Załapię się na kilka świętokrzyskich górek jeszcze za dnia.
Wzdłuż zalewu Brodzkiego wiedzie bardzo przyjemna droga z której można podziwiać panoramę na okoliczne górki i sam zbiornik wodny. Teren już zauważalnie zaczyna falować, a nisko położone chmury dodają specyficznego uroku okolicy.
Zaczynają się pojawiać coraz większe podjazdy. Kiedy nabieram coraz więcej wysokości, zaczynam wjeżdżać praktycznie w chmury, widoczność przez to diametralnie maleje – jestem zmuszony włączać oświetlenie. Miejscami można chociaż trochę podziwiać widoki gdy znajdujemy się w „czystym”, bezchmurnym punkcie. Na jednym prostym, długim i szybkim zjeździe udaje mi się osiągnąć 74 km/h bez pedałowania – podczas tego odcinka liczę tylko na to, aby nie rozleciało mi się tylne koło 🙂 Jakby trochę dokręcić to by poszło spokojnie ponad 80 km/h.
17:00 – Święty Krzyż (Łysa Góra)
Kilka podjazdów, zjazdów i docieram do gwoździa programu, a mianowicie podjazdu pod Święty Krzyż. Jest to jeden z najtrudniejszych i najdłuższy podjazd w Górach Świętokrzyskich. Korzystając z okazji chciałem przetestować zakres moich szosowych przełożeń i jak na razie zestaw 34t w korbie i kaseta z dużą koronką 30t w zupełności wystarcza – z tyłu nie byłem nawet zmuszony użyć największej koronki. Co do samego podjazdu to jest dość wymagający, ale krótki. Sprawnie docieram na szczyt Łysej Góry przykryty chmurami, a na tej wysokości (595 m n.p.m.) zamieniają się w mały deszcz. Na samej górze znajduje się bazylika która w chmurach prezentuje się naprawdę tajemniczo i mrocznie. Pomimo niekorzystnej pogody mijam sporo turystów. Robię kilka zdjęć i od razu zjeżdżam na dół – unikając deszczu jak i niepotrzebnego wychłodzenia.
Na dole krótki postój pod sklepem spożywczym, jem kanapkę, batona i popijam colą. Wybiła godzina 17:00 więc już zapada szybko zmrok – udało mi się zdobyć chociaż Święty Krzyż za dnia. Uzbrojony w włączone lampki ruszam w stronę Łagowa – nawet wieczorem chmury nie odpuszczają. Bardzo dużym wyzwaniem będzie długa jazda w nocy. W listopadzie jest jej już około 16 godzin, więc znacznie więcej niż dnia, który i tak był u mnie pochmurny. Uzbroiłem się w pięć ogniw 18650 do latarki Solarforce. Są znacznie wydajniejsze od zwykłych paluszków, tylko ich się niestety nie kupi na stacji paliw. Za to 870 lumenów na pewno rozjaśni mrok, chociaż nie włączam jej na maksimum mocy – już połowa wystarcza do komfortowej jazdy.
Łagów miałem już wcześniej okazję odwiedzić. Miejscowość zapadła mi w pamięci ze względu na piękny rynek z ławkami i kościołem – bardzo przyjemne miejsce do odpoczynku – w nocnej scenerii prezentuje się równie ładnie.
Przed Rakowem skręcam w stronę Kielc i bardzo długo trzymam się tej drogi. Asfalt tutaj nie jest za dobrej jakości, więc cały czas wpatruję się w niego w poszukiwaniu dziur. Nocą jest to naprawdę wymagające, a za wszelką cenę chcę uniknąć niepotrzebnych awarii. Z Sukowa przez Bilcza udaję się do Chęcin gdzie znajduje się wyjątkowo ładny zamek. Niestety aby go zobaczyć trzeba się dość wysoko wdrapać, więc postanawiam sobie darować wspinaczkę. Pozostaje mi podziwianie bardzo ładnego rynku i podświetlonych murów zamku widocznych z daleka.
Z Chęcin do Kielc prowadzi porządna wojewódzka droga z dwoma pasami i na długim odcinku z dodatkowym poboczem. Jedzie się bardzo przyjemnie i zaraz przed miejscowością zatrzymuję się na Orlenie, aby uzupełnić siły przez zjedzenie niezastąpionego hot doga w zestawie z napojem. Dla mnie takie połączenie na tego typu wypady jest idealne. Mamy coś ciepłego do jedzenia, węglowodany i trochę kofeiny, aby nie zasnąć. Do tego nie do przecenienia jest całodobowa dostępność i duża sieć stacji.
Same Kielce niestety mijam bokiem i nie napotykam na nic ciekawego. Z desperacji zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie skrzyżowania, aby pokazać, że tam byłem. Opuszczam miejscowość drogą krajową nr 74 i z Górna kieruję się już na Starachowice. Na zakręcie słyszę kolejny trzask w tylnym kole które zaczyna lekko bić – no tak, pewnie kolejna szprycha. Zatrzymuje się, bez zastanowienia naciągam luźne szprychy. Z tym to już zdecydowanie przesadziłem i tak mi się obręcz przesunęła, że zaczęła ocierać o widełki. Normalnie zostałem mistrzem centrowania roku 🙂 Spędziłem tutaj z 30 minut, aby przywrócić wszystko do porządku, czyli po prostu centrowałem je na nowo. Stamtąd do pokonania mam dość wymagający podjazd do Świętej Katarzyny – zwłaszcza z ponad 320 km w nogach. Na szczycie znajduje się punkt widokowy – niestety nie udaje mi się dobrze uwiecznić tej panoramy. Jednak widok dobrze zachowuję w pamięci, całe szczęście widoczność znacznie się poprawiła i można podziwiać migoczące w oddali światła.
00:00 – Starachowice
Raz w górę, raz w dół i opuszczam województwo Świętokrzyskie, a co za tym idzie górki. To był mój pierwszy górzysty wyjazd na szosie i dużo z niego wyniosłem. Przede wszystkim trzeba uważać przy dużej prędkości na mokrym asfalcie na cienkie szosowe opony. Dodatkowo szybkie zjazdy w nocy polegają na nieustannym wypatrywaniu przeszkód – nawet mocna lampka nie rozwiązuje do końca problemu. Wbrew pozorom jedzie mi się cały czas bardzo dobrze, nie jestem jakoś senny. Średnia trochę spada, robię częstsze przerwy, ale generalnie sprawnie pokonuje kolejne kilometry.
5:00 – Meta w Dęblinie
Ostatnie 100 km do Dęblina jest już płaskie z neutralnym wiatrem. Niestety tutaj pojawiają się problemy i zaczyna mi dokuczać lewe kolano – od czasu do czasu ten problem do mnie niestety wraca, zwłaszcza na dłuższych trasach. Miejscami z tego powodu jedzie się dość ciężko, jestem zmuszony bardziej pedałować jedną nogą. Najgorsze są starty po nawet krótkim odpoczynku, kiedy mięśnie ostygną.
Szybkie zjazdy, mgła, średnia pogoda mnie tak nie zaskoczyły jak Krzysiek który pojawił się znienacka w na stacji w Dęblinie. Przyjechał samochodem aż z samego Mińska! A przypominam na miejscu byłem o 5:00 rano 🙂
Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
– Krzysiek – Jestem na stacji przy dworcu, jak będziesz daj znać
– Patryk – W Dęblinie?!
– Krzysiek – Tak
– Patryk – Oszalałeś 🙂
Tak więc ostatnie kilometry do Dęblina pokonałem błyskawicznie, nawet nie dałem za wygraną ze snem. Naprawdę wielkie dzięki Krzysiek! Co jak co tego bym się nie spodziewał i też dzięki Tobie bardzo szybko wróciłem do domu. Oczywiście niezastąpione okazało się wsparcie mojej dziewczyny Niny, podczas długiej podróży miło czyta się SMSy oraz zawsze łatwiej jest wracać do domu 😉