Singltrek pod Smrkem – rowerowy raj MTB… Miejsce w Czechach, które obowiązkowo zaliczyć musi każdy amator terenu… Ścieżki na które wrócisz na pewno – czeskie singletracki można zachwalać i polecać w nieskończoność, jednak najlepiej… samemu je przejechać 😉 Co sprawia, że Singltrek pod Smrkem odwiedza co roku tylu rowerzystów? Górzysty teren, zadbane i zabezpieczone trasy, przepiękne widoki, płynność przejazdu (jednokierunkowe ścieżki odpowiednio oznaczone kolorem i ostrzegawcze znaczki przed niebezpiecznymi fragmentami).
Czechy witają w swoich rowerowych progach!
Końcówka czerwca to początek astronomicznego lata, upały naprzemiennie z burzami, natura zielona w pełnej okazałości – wtedy też wybraliśmy się w podróż na czeskie singletracki. Pojechaliśmy tam w 3 osoby, oprócz mnie Patryk – mój towarzysz życia i rowerowy kompan nr 1 – i Krzychu, który Czechy eksplorował na szosie. Na campingu był jedynym szosowcem i na pewno zwracał na siebie uwagę, przechadzając się ze swoją szczupłą szosą wśród najróżniejszych bestii MTB 🙂 Pojechaliśmy tam autem, podróż była dla mnie męcząca, bo nigdy nie potrafię usiedzieć w aucie, na szczęście większą część podróży przespałam. Chłopaki budzili mnie na przystanki w KFC 🙂
Na camping zaraz przy Singltrek Centrum dotarliśmy dość późno, było już ciemno i rozbijaliśmy się po omacku – przynajmniej ja, bez swojej czołówki. Wiecie jak to jest, zawsze się czegoś zapomina na wyjazd. Miejsce to jest położone około 100 m od startu ścieżek, tutaj także kilka z nich się kończy. Mieliśmy widok z namiotu na ogromne jezioro przy campingu, w którym codziennie rano nago kąpał się pewien starszy pan 😛 Odczuwając mały dysonans, byłam jednak samymi porankami zachwycona – wschód słońca, pierwsze promienie na tafli – takie widoki lubię!
Pierwszego dnia pobudka, słońce odsłoniło przed nami urok całego obozowiska – w większości koczują tu zapaleńcy MTB, w ciągu dnia do jeziora przybywają rodziny, by kąpać się w jeziorze. Jednak najbardziej charakterystyczny był widok kilkudziesięciu rowerzystów dziennie, ubłoconych, podrapanych, ale zadowolonych.
Nie ważne w jakim języku mówili – każdy pozdrawiał się w ten sam sposób, w końcu wszyscy rowerzyści to jedna rodzina 😉 Ruszyliśmy z Patrykiem z planem zaliczenia jak największej ilości szlaków. Oczywiście tak, aby i na kolejny dzień było co objechać. Każdy singletrack oznaczony jest innym kolorem – oznacza to stopień trudności.
Singletracki – co, jak, dla kogo?
Trudność szlaków poczynając od najłatwiejszych – zielony, niebieski, czerwony i czarny. Najprostsza do jazdy jest tzw. dojazdówka „Nástupní” (zielona), ma ona 1.8 km i prowadzi do początku kilku szlaków. Mogą nią spokojnie jeździć nawet dzieci. Bardzo fajnie się wije, jest dobrze ubita, bezpieczna. Na rozkręcenie się kilka muld, zakrętów i szukamy startu konkretnej trasy.
Singletrack niebieski (Hebenáč) – jak dla nas tzw. „wodny”. Przejechaliśmy go z ciekawością, zwłaszcza, że Patryk znał już te tereny ze Zlotu Forum Rowerowego. Przez to też mi smaku narobił, ale okazało się dość zabawnie, że chyba kolor niebieski nie jest przypadkowy! Nie wiem czy to kwestia terenu, położenia, uprzednich burz – ale ta ścieżka była bardzo podmokła, mnóstwo kałuż, nieraz sięgających do połowy koła. Błoto, woda i zły Patryk 😛 Ja tam po męczącym dniu z radością wjeżdżałam w kałuże, chłodząc się. Byłam zmęczona, ubrudzona kurzem i błotem i tak, więc co mi tam małe chlapanko.
Gdyby nie ta woda – jazda byłaby płynniejsza. Ominęło więc nas kilka fajnych momentów na tym szlaku, przez wodę lub niebezpieczeństwo urazu na takim terenie. Co jak co, ten singletrack ma potencjał, ale na sucho. Bardzo ładne widoki, chwilowe ucieczki w pola, na przemian zaduch, chłód. Trzeba tam wrócić i przejechać wariant suchy – a muszę powiedzieć, że podczas naszego pobytu tylko tam było mokro! Damy radę Patryk 😉
Singletrack czerwony – ajj, te widoki na tej ścieżce… Przepiękne góry, łąki, górski las i balansowanie: tu podjedziemy, tu zjedziemy – a po drodze kilka zakrętów, muld, hopek, progów. Ten track dzielił się na fragmenty, gdzie liczył się refleks, balansowanie ciałem, skupienie, ale i relaks na zjeździe przez wspaniałe widoki. Tutaj trzeba już mieć jakieś doświadczenie, aby mieć przyjemność z jazdy. Płynne ruchy i skupienie dają pewność, dzięki której korzystamy z uroków ścieżki – jak wyżej wspomniane muldy, które uwielbiam. Nie ma jak z rozpędu wjechać na muldę, a jeszcze lepiej kilka po kolei i zeskakiwać, podnosząc tylnie koło. Piski radości unosiły mnie podczas tych fragmentów 🙂
Singletrack czarny (Hejnický hřeben) – po prostu rządzi. Najlepszy, najciekawszy, najtrudniejszy. Momentami myślałam, że zejdę – jadę, skręcam w lekki spad w dół przy skałkach, na nim skręt w lewo na ścieżkę, a w prawo w pustą przestrzeń, tak o, gdybym się nie wyrobiła.
Można sobie pofrunąć w dół. I takie dwa momenty pamiętam – raz było wąskawo, że powiedziałam dziękuję, przeprowadzę rower. A że człowiek to istota dziwna, to przechadzając się przy tym zakręcie i przepaści patrzyłam w dół, co potęgowało uczucie ścisku w żołądku 🙂 Widok świetny, podziwiam rowerzystów śmigających tam na prędkości i nie wylatujących ze ścieżki 🙂 Czarny jest wymagający, ale rekompensujemy to sobie widokami i różnorodnymi fragmentami przez łąki, ciemny las, kamienne ścieżki, drogo usłane korzeniami, jazda przy skałkach.
Jak pierwsze wrażenia?
Zaliczyłam jedną glebę, gdy nagle zachciało mi się podjechać na duży kamień, ale nie zdążyłam zmienić przełożenia. Także podjechałam do połowy i gleba, ale na mech. W sumie wyglądałam jakbym leżała na kamieniu i odpoczywała, to nic, że wpięta w pedały – Patryk tak pomyślał 🙂 Za to przebił mnie i nie wylądował tak uroczo jak ja – niebezpieczny pieniek, pomiot leśny, zaatakował z Nienacka i zaliczył OTB, pamiątka na ręku została na jakiś czas.
Wróciliśmy późnym popołudniem do bazy, tam przemiał rowerzystów. Różni ludzie, różne rowery, te samo zadowolenie po jeździe 🙂 Siadamy w cieniu, oglądamy zdjęcia, przebieg trasy. Po jakimś czasie dojeżdża Krzychu – opalony, osolony i zadowolony. Prysznic na śmieszne żetony i 3 minuty niczym zbawienie. Czas zaczesać włos, kiecka i grillujemy. Towarzyszy nam tłusty, czarny kot przytulas. Potem rozmowy, opowieści z wrażeniami całego dnia. W czeskim sklepie Pan Chińczyk chciał wcisnąć Krzychowi czekoladę o smaku marihuany. Przed snem serwis roweru i trzeba iść spać!
Dzieci pijcie dużo wody i miejcie jej zapas!
Drugi dzień to ból pleców, łokci, karku. Ale jest jeszcze trochę do objechania – wstajemy, ledwo, ale wstajemy. Każdy na pewno widział zdjęcie takiej zaspanej, przymulonej sowy, z ledwo widocznymi oczami, potargana – tak właśnie wyglądałam z rana. Patryk pogania jak zwykle, ale mi było ciężko zasnąć, bo mój luby zasnął by byle gdzie w jakiejś wykwintnej pozycji z jogi, a ja niestety się długo przestawiam na spanie w namiocie. Jeszcze Patryk chrapie 🙂 Cóż… Aby się rozruszać…
Słońce grzeje od rana. Śniadanie w towarzystwie chłopaków, omówienie planów i jazda. Drugi dzień był dla mnie ciężki. Zanim się rozkręciłam trochę minęło. Widoki i jazda trochę mnie rozweseliła, ale piłam i piłam, a oczywiście woda gdzie mi się skończyła? W środku lasu, na ścieżce, która okazała się nieco zmieniona (wydłużona). Ale czułam jak mi się chce pić, sól na stroju, skórze, sił brak.
Zaliczyłam Stóg Izerski– Patryk mielił, ja mieliłam, ale odpuściłam młynek i męczenie się – postanowiłam walczyć z ciężarem roweru pchając go. To jest coś – patrzysz w górę i droga zdaje się nie kończyć, wydłuża się, stoisz w miejscu. Słońce pali i chce się pić. Ostatnią prostą jednak postanowiłam podjechać. Wzięłam się w garść i pojechałam. Gdy już stałam pod schroniskiem myślałam, że mimo wszystko warto było zdobyć to samej, nie wjeżdżając wyciągiem 🙂
A na zjeździe jakie atrakcje! Nigdy w życiu nie jechałam tak szybko na moim MTB 😛 Myślałam, że rower się rozleci! Ach te przekraczanie możliwości – gdzie w okolicy Mińska ja tak mogę zasuwać? I do tego zmarzłam!
Ze Stogu Izerskiego zjechaliśmy do Świeradowa Zdrój, aby zjeść coś na ciepło. Później udaliśmy na Polską stronę singletracków – „Zajęcznik” i „Nad Czerniawą„. Ten pierwszy został odnowiony i obecnie prezentuje się bajeczenie! Jest gdzie jeździć i po Polskiej stronie. „Nad Czerniawą” też się nie umywa swoimi malowniczymi ścieżkami, często blisko krawędzi. Takie powroty do bazy to się rozumie! Wracaliśmy znowu przez lasy i łąki. Czułam jak słońce grzeje, zaduch. Mimo wszystko starałam się zaliczać fruwająco każdą muldkę czy próg.
Dotarliśmy do bazy – picie, lody, szybko prysznic. Krzychu zrobił deja vu i znów opalony i posolony wrócił z rundki. Jedzonko, ogarnięcie się, lody na drogę i ruszamy w stronę Sulistrowic. Około godzinę po rozpoczęciu jazdy zaczęło mnie mdlić, bolała głowa, czułam jakby gotował mi się mózg. Nie miałam zupełnie siły. Zbierało mi się na różne atrakcje – prawdopodobnie doszło do przegrzania słonecznego. Chłopaki odpowiednio o mnie zadbali – nawodnili i wciskali izo. Do końca dnia słabo się czułam, doszły zawroty głowy, uczucie gorąca na skórze. Za mało płynów, cały dzień w słońcu. Dotarliśmy na camping – akurat w międzyczasie obok odbywał się zlot pewnej grupy (nie będę robić reklamy 😉 ), więc po terenie kręciło się sporo osób „dziwnych” i „w chmurach” 🙂
Odpoczynek i Patryk zalicza ścieżki Suliwoods i podjazd na Ślężę. Poranek podobny do wieczoru – decyzja – zostaję dziś na campingu i odpoczywam, zwłaszcza, że słońce znowu ostro daje i chmur nie widać. Pospałam, piłam jak smok i przysłuchiwałam się kosmicznym rozmowom wcześniej wspomnianych ludzi. Ponadto mogłam tak po prostu się poobijać, czego mi brakowało przez ostatnie tygodnie ze względu na sesję i inne stresory. Krzychu wyskoczył na szosę, Patryk na Suliwoods – wrócili dość szybko, Krzychu deja vu vol. 3, ale tym razem bardziej zmęczony 🙂 Grill, rozmowy i ścięło nas szybko.
Powroty są ciężkie
Tego dnia zachmurzyło się z rana, wiatr wiał nieco śmielej – coś się szykowało. Patryk znów pokręcił na Suliwoods, a ja z Krzychem leżeliśmy jak placki na trawie, taki chłód to było to czego brakowało. Na spokojnie się spakowaliśmy i ruszyliśmy w podróż do domu. Po drodze zastała nas ogromna ulewa – było szaro i chłopaki na przodzie samochodu ledwo co widzieli. Udało się jednak bezpiecznie wrócić.
O wyjeździe słów kilka…
Wrócimy tam, na bank – Singltrek pod Smrkem to miejsce, które można odwiedzać przynajmniej raz w roku. Na pewno chciałabym przejechać ponownie szlaki: czerwony i czarny, a niebieski („wodny”) zobaczyć w wersji suchej 🙂 To po prostu trzeba zaliczyć! Widoki, ścieżki, bezpieczeństwo, atrakcje, zabawa w terenie – to był mój najlepszy wyjazd MTB w życiu 🙂
Jestem zadowolona ze swojej śmielszej jazdy, nauczyłam się od Patryka wiele, przez co mogłam korzystać ze ścieżek i z tego co w nich najlepsze. Ja jeszcze 2 sezony temu bym sobie nie dała rady na takim czarnym szlaku, ale mam mimo wszystko swoje wyjeżdżone, wyglebane, nauczone.
Chłopaki to dobre towarzystwo do wyjazdów, dzięki za pomoc i przemiły czas 😉