Dzień 12
130km/ 8.41h/ 15.04 kmh VAVG/ 73.50 VMAX rekord!
Rano zostaje zaproszony na śniadanie. Po dniu „odpoczynku” wracam na właściwy tor, mając przed sobą wjeżdżającą na 2757 m n.p.m. Passo dello Stelvio, jedną z czołowych przełęczy alpejskich, częste miejsce zawodów Giro d’Italia. Tuż przed pojazdem robię większe zakupy oraz zjadam syte śniadanie, gdyż przede mną kilkadziesiąt kilometrów czystego podjazdu. Charakterystycznym punktem tej przełęczy jest 46 ponumerowanych zakrętów.
Żar leje się z nieba, więc postanawiam przejeżdżać 5 km i robić w miarę możliwości przerwę w cieniu na schłodzenie i spokojne napicie się wody. Na całej trasie nie spotykam żadnego równie zapakowanego sakwiarza, przeważają kolarze którzy nierzadko na swoich super lekkich rowerkach nie dają rady podjechać całości. W trakcie podjazdy okazuje się, iż wszystkim przejeżdżającym osobom robione są zdjęcia, które można w ciągu kilku dni wykupić.
Podjazd mija dosyć sprawnie, odpowiednie rozłożenie sił okazuje się dobrym pomysłem. Mając kilkanaście zakrętów do końca jestem zmuszony zrobić sobie przerwę, spowodowaną zamknięciem drogi.
Trwające prace konserwacyjne zabezpieczeń przed spadającymi skałami zamyka drogę na prawie godzinę. Czas mija dosyć szybko, po czym docieram do szczytu robiąc po drodze ogromną ilość zdjęć otaczających mnie pięknych gór. Podjazd w temperaturze 12C pokonywałem ubrany w krótki rękawek. Mały ruch, połączony z dużą prędkością, wiatrem i relatywnie niską temperaturą powoduje, iż prawie każdy zjazd pokonuję ubrany jak na zimę.
Sam podjazd okazał się dłuższy niż trudniejszy. Wiele osób ostrzegało mnie przed tą przełęczą jako jedną z najtrudniejszych. Mogę powiedzieć tyle iż, jest jedną z najbardziej znanych, do najtrudniejszych jej wiele brakuje.
Po około 20 km zjazdu (norma jeśli chodzi o ilość km) trafiam na olbrzymi korek aut, prowadzący aż do samego centrum Bormio. Oczywiście rowerem szybko mijam jednostronny korek. Obieram kierunek Szwajcaria, do której zgodnie z planem powinienem już jutro. Tam czeka mnie kolejne bardzo trudne wyzwanie, ale o tym za chwilę.
O 18.00 czyli godzinie która zwiastowała dla mnie powolne poszukiwanie noclegu, miałem na liczniku niecałe 85 km, co było wynikiem marnym nawet biorąc pod uwagę solidną przełęcz. Postanowiłem ruszyć dalej, do momentu, aż całkowita noc zastanie mnie na trasie bądź zabraknie mi zwyczajnie sił. W ten sposób swoją jazdę skończyłem po 22 mając na koncie 130 km. Zmęczony po ponad 19 godzinach na nogach szybko rozbijam namiot, robię kus kus i spać.
Tego dnia osiągam, jak się później okazuje rekordową na tym wyjeździe prędkość 73.50kmh.
Dzień 13
143km / 8.02h / 17.81 km/h VAVG / 51.93 VMAX
Rano dostrzegam praktycznie brak-poza kolacyjnymi-zapasów jedzenia co oznacza spory ubytek euro w mojej kieszeni. Z racji przymrozku zbieram się do działania szybciej niż zwykle i już po 7 jadę dalej. Właściwie dojazdówka przemienia się w dosyć trudną nawigacyjnie przeprawę wokół jeziora Como. Niezliczona ilość rond, brak szczegółowej mapy oraz niezbyt dobre oznaczenie powoduje, iż dosłownie co chwilę muszę pytać o drogę. Na domiar złego, co zdarza się często nie tylko we Włoszech, ludzie tłumaczą drogę nie do końca ją znając, przez co wiele razy dwie osoby prowadziły mnie w dwa przeciwne kierunki. Umęczony dojeżdżam do Lugano, które okazuje się miastem pełnym super aut, bogatych ludzi i swoistymi Włochami w Szwajcarii.
Szwajcaria, poza krajem w którym nielegalne jest rozbijanie namiotu poza wyznaczonymi do tego zazwyczaj płatnymi miejscami, okazała się krajem w którym nie ma zwyczajnie miejsca na rozbicie namiotu na dziko. Liczne próby w poszukiwaniu kończą się prawie o 23 w całkowitej ciemności. Nocleg znajduję tuż przy drodze, przysłonięty małą górką piachu i kilkoma drzewami. Mam w głowie jedną myśl- jak szybko znajdzie mnie policja z pięknie wypisanym mandatem.
Dzień 14
107 km/ 7.35h/ 14.16 kmh VAVG / 62.25 VMAX
W Bellinzonie wypłacam 50 franków i robię spore zakupy. Pomimo dopiero drugiego dnia w Szwajcarii, kraj ten już kolejny raz mnie zadziwia. Bardzo często, gdy chcę zrobić zakupy w większym sklepie, proszę panie kasjerki aby miały oko na mój rower. Wprowadzam go wewnątrz, stawiając w bezpiecznym i nikomu nieprzeszkadzającym miejscu. Co ma do tego Szwajcaria? Otóż w tym kraju w żadnych sklepie nie pozwolono mi wprowadzić roweru, gdyż tutaj się po prostu nie kradnie i koniec. Zarówno pracownicy sklepów jak i mieszkańcy patrzyli się na mnie dziwnie gdy pytałem o możliwość wprowadzenia roweru. Ponadto Szwajcaria to kraj gdzie, podobnie jak w USA przetwory spożywcze można kupić w wersji xxl. Wielka czekolada, picie, batony i cała reszta szybko zapełniły moje sakwy. Na drodze do pierwszej lokalnego kolosa mijam kolejne miejscowości, do których zdążyłem się przyzwyczaić we Włoszech. Pod tym względem, nie jest to duża różnica.
Podjazd pod przełęcz świętego Gotarda rozpoczyna się jak większość – niepozornie. Im wyżej, tym zimniej – pomimo, że na samym początku startowałem mając około 12 stopni. Szybko zrywa się huraganowy wiatr, który daje niezły wycisk. Początkowo mijam kilku rowerzystów, jednak szybko zostaje sam na szlaku. Sama końcówka podjazdu – imponująca, istny rowerowy mur chiński. Wszystko zbudowane z sześciennej szarej kostki, co w połączeniu z serpentynami daje świetny efekt. Temperatura spada do 6 stopni, widoczność dzięki gęstej mgle spada do minimum. Nie jest to pocieszenie – zwłaszcza, że późna pora konieczność szybkiej ewakuacji poniżej przełęczy. Spanie na ponad 2 tysiącach metrów nie wchodziło w grę głównie ze względu na szybko spadającą temperaturę. Przebieram się we wszystko co mam ciepłe, 2 pary skarpetek, bieliznę termoaktywną, 3 bluzy, zimowe rękawiczki, buff, kaptur. Zapalam wszystkie możliwe światła i w totalnej ciemności zjeżdżam w nieznanym mi kierunku.
Po drodze pytam mijanego kierowcę samochodu, czy jadę w dobrym kierunku. Całe szczęście jadę zgodnie z planem, więc następnego dnia będę wjeżdżał pod kolejną wymagającą przełęcz Furka.
Widoki w nocy nieziemskie. Udaje mi się wydostać z mgły oraz znaleźć miejsce na nocleg, daleko poniżej przełęczy nieopodal strumyka. To był ciekawy dzień i jeszcze ciekawsza końcówka.
Dzień 15
155km/ 7.50h / 19.77 kmh VAVG/ 62.87 kmh
Rano kończę makaron z wieczoru, robię małe pranie, sprzątanie i ruszam na Furkę, od której jak się szybko okazuje dzieliło mnie 5 km. No może nie od samej przełęczy, ale rozpoczęcia podjazdu, który ma kolejne kilkanaście kilometrów. Temperatura jak zawsze w górach, rozpieszcza swoimi dwunastoma stopniami. Ach wakacje! Podjazd okazuje się nie wymagający. Nie jest on mega łatwy, jednak w ciągu kilkunastu ostatnich dni miałem kilka trudniejszych, przez co ten nie robi na mnie większego wrażenia. O dziwo jedna z bardziej obleganych przełęczy. Duża ilość rowerzystów, samochodów, motocyklistów powoduje niezły tłok na samym szczycie. Na pobliskich zboczach można podziwiać zalegający śnieg.
Nieopodal samej przełęczy można zobaczyć świetnie wyglądającą drogę, którą za chwilę będę zjeżdżać. Sam zjazd mniej więcej w połowie jest przecięty miastem z którego możemy pojechać na Gaviapass. Tę ostatnią postanowiłem sobie odpuścić, gdyż nie było mi po drodze i po jej zdobyciu musiałbym wrócić tą samą drogą. Po drodze mijam świetnie wyglądające wodospady, a sam zjazd nie licząc malutkich góreczek na kilka zakręceń korbą miał około 40 km.
Zjazd prowadzi mnie do drogi krajowej, na której nie pozostaje mi nic innego jak kręcić kilometry przed siebie. Świetnie na takich odcinkach sprawdza się lemondka, dzięki której można odpocząć, zmniejszyć opór powietrza i ciąć przed siebie. Wokół mnie ponownie rozpościera się liczne winnice, sady z jabłkami i gruszami.
Nocleg, jeden z ciekawszych. Otóż jedynym miejscem w którym udało mi się znaleźć miejsce z dala od ludzi oraz zraszaczy nawadniających sady, był skraj sadu jabłek tuż przy torach kolejowych. Budzik ustawiony na 4.30, gdyż musiałem opuścić swoje miejsce tuż przed właścicielem sadu, którzy często pojawiają się w okolicach 6 rano. W nocy tylko raz obudził mnie przejeżdżający pociąg. W sumie śpiąc od niego 3 metry miałem prawo go słyszeć.
Dzień 16
136km / 8.28h / 16.05kmh VAVG / 61.06 VMAX
Wszystko jeszcze śpi. Ja ledwo otwierając oczy podziwiam miliony gwiazd nade mną. Gwieździste niebo dodaje uroku i chyba jedyne ukojenie jakie pomaga mi przetrwać zbieranie się w o takiej barbarzyńskiej porze w oszronionej z mrozu scenerii.
Szwajcaria nie chciała mnie łatwo wypuścić, więc na jej granicy czekała mnie kolejna ciężka przeprawa, oczywiście górska. Wielka przełęcz świętego Bernarda wspinająca się na prawie 2500 m jest ostatnią z jaką przyszło mi się zmierzyć w tym kraju. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, miejscowi mówili mi, że nie dam rady podjechać na przełęcz z tak objuczonym rowerze. Nie pozostało mi nic innego jak pokazać im, że się mylą.
Robię szybkie zakupy w Coopie (nazwa sklepu), wypijam litr mleka na raz i powolnym krokiem ruszam na w drogę. Przełęcz idzie mi opieszale, nieśpiesznie pokonuje kolejne kilometry. Po drodze spotykam sakwiarzy z Anglii, którzy w Alpy przylecieli samolotem, aby poświęcić na ten teren kilkanaście dni.
Początek idzie mi ciężko, jak zawsze najważniejsze jest dobre rozgrzanie mięśni. Z czasem jednak idzie coraz lepiej. Podjazd bardzo malowniczy. Co ciekawe na samym szczycie przełęczy jest jezioro, domki oraz masa ludzi, których wcześniej nie widziałem mnie mijających. Jak się okazuje, większość z nim wjeżdża z drugiej strony na szczyt, po czym tą samą stroną zjeżdża. Przede mną zasłużone 35 km zjazdu. Pomimo dobrej kondycji fizycznej i psychicznej organizm domaga się coraz większej ilości kalorii na co dzień. Dlatego też na kolację zjadam ¾ paczki makaronu z sosem.
Dzień 17
103km / 6.35h / 15.63 kmh VAVG / 72.82 VMAX
Przede mną kolejny mocno podjazdowy dzień. Rano zjadam obfite śniadanie i popijam to litrem mleka. Powoli drapię się w górę do Val di sole, czyli mekki ekstremalnego zjazdu rowerowego. Dziesiątki hardcorowych rowerzystów, wyciągi do rowerzystów, Intersport wypchany po brzegi rowerami z pełnym zawieszeniem. W miejscowości spędzam około półtorej godziny, oczekując na otwarcie sklepu, w którym jak to często ostatnimi czasy trafiam na sjestę. Ceny okazują się rzeźnickie więc kupuję tylko najważniejsze przetwory i ruszam ku kolejnej przełęczy. Sam podjazd pod przełęcz col de l’iseran okazuje się bardzo długi i przy tym bardzo przyjaźnie oznaczony. Na szczycie robię fotkę w małej mżawce i mgle. Zjazd okazuje się krótki ale bardzo szybki, nieschodzące z licznika ponad 60 km/h powoduje, iż obręcze szybko grzeją się na serpentynach.
W międzyczasie dowiaduje się, iż przede mną jedna niemałych rozmiarów przełęcz, której nie miałem w planach. Mały Bernard wjeżdżający na ponad 2100 m n.p.m. powoduje u mnie nie małą frustracje, głównie dlatego, że zacząłem obliczać mniej więcej czas jaki pozostał mi do zjazdu na płaski teren. Cały dzień mija mi na bardzo słabym jedzeniu, dlatego też ten dzień mogę uznać za jeden z dotychczas trudniejszych. Nie rzadko ziewam na zjazdach przy zawrotnych prędkościach, co było oznaką zarówno zmęczenia jak i znużenia monotonnością terenu. We Francji zauważalny wyraźnie był inny charakter dróg. Włoskie obfite w serpentyny i tunele były odwrotnością długich prostych we Francji.
Na przełęczy Małego Bernarda robię pranie i powoli zbieram się do kończenia tego trudnego dnia. Noc spędzam na dzikiej, piaszczystej plaży. Łącznie tego dnia naliczyłem ponad 40 km samego podjazdu.
Dzień 18
115km /7.06h/ 16.23 kmh VAVG / 63.50 kmh VMAX
Tego dnia budzik ustawiony był na 6 rano, jednak przysypiam na 30 minut. Ostatecznie ruszam o 9.00 na trasę. Staram się poprawić wystającego cycka z opony. Naprawa wychodzi- jak większość napraw na tym wyjeździe – prowizorycznie. Plan na dziś to podjechanie przedostatniej dużej przełęczy Col du Galibier wjeżdżającą na 2 645 m. Przyzwyczajony do licznych i krótkich serpentyn we Włoszech cały czas jestem w szoku długich francuskich prostych prowadzących zboczem gór. Jak to zwykle już bywało, poza główną przełęczą chcąc nie chcąc podjechałem jeszcze Col du Télégraphe na 1566m oraz jeszcze jedną pomniejszą przełęcz. Łącznie ponad 40 km podjazdu.
Sam Galibier okazuje się stosunkowo łatwym podjazdem, którego jedynie końcówka sprawiła problemy. Co ciekawe już na Telegraphie kolarze z którymi rozmawiałem ostrzegali mnie przed końcówką, na którą powinienem zostawić sobie zapas sił. Na szczycie 10C i mgła. Zakładam co tylko mogę i zjeżdżam łamiąc kilkukrotnie barierę 60 kmh. Niestety zimny wiatr powoduję, iż nie pomagają nawet zimowe rękawiczki.
Dzień mija bez większych atrakcji, poza jedną- zakupami. Wydaje 23 euro na łącznie 7 kg jedzenia, z czego 1,3 kg zjadam na raz jeszcze przy sklepie (tak, zacząłem liczyć nawet takie rzeczy). Zaczyna się ściemniać, więc zapalam lampki i postanawiam nabrać ze źródełka wody na kolację. Zostawiam rower przy drodze, a sam udaje się napełnić butelki. Gdy przychodzę, koło mojego roweru stoją cztery osoby z dwóch samochodów. Zdziwione szukały właściciela roweru, gdyż myślały, że miałem wypadek i gdzieś w szoku zniknąłem.
Na zakończenie dnia jadąc spokojnie prostą drogą urywam wentyl, co zmusza mnie do awaryjnego szukania noclegu. Ten znajduję na piaszczystej plaży, która jak się okazuje nie była zbyt dobrym pomysłem.