Dzień 7
58km / 5.35h / 10.33kmh VAVG/ 64.94 VMAX
W nocy szaleje burza, a w mojej głowie roją się pomysły o ataku wilkołaków, wampirów czy innych zombie – zwłaszcza, że jestem tak zakopany, iż prędko mnie ktoś nie znajdzie. Wstaję ponownie po 6.00 i postanawiam zabrać się szybko za dokończenie naprawiania. Kasetę dokręcam bez problemu. Przy próbie zdjęcia łańcucha, wyginam pin od skuwacza. Niestety okazało się, że najtańszy skuwacz jest z plasteliny i już przy pierwszym użyciu się psuje. No cóż, trzeba będzie pojechać na starym i najwyżej po drodze ktoś pomoże mi zmienić. Zakładam koło i zauważam, iż dziwnie ociera mi hamulec. Reguluję i reguluję i reguluje… nic. Obciera nie mniej niż na początku. Wyciągam wszystkie klucze jakie mam ze sobą, aby coś wymyślić. Ściągam całkowicie szczękę hamulca, ponownie zakładam. Obciera.
Po ponad godzinie walki poddaje się i postanawiam jechać z obcierającym. Okazuje się, iż hamulec się poluzował i wygiął się bolec trzymający hamulec, który nie można było wsadzić do końca. Wkurzony zbieram się szybko bo i tak już za dużo czasu zmarnowałem, z dużym trudem wydostaje się na ulice- okazuje się, że zjazd w nocy nie wydawał się taki ostry, jednakże podjazd z powrotem, nie do pokonania. Nachylenie zmusza mnie do wnoszenia toreb i roweru oddzielnie. W ostatniej chwili przypominam sobie, iż mijałem po drodze Intersport, który może mieć części mi potrzebne.
Wracam do miasta, idę do sklepu i okazuje się, że mają wszystko co potrzeba, poza jakąkolwiek wiedzą. Dostaje narzędzia, jednakże pracownik nie może mi w niczym pomóc ponieważ na rowerach się w ogóle nie zna, mimo, że je wypożycza. Wyprostowuję bolec, dokręcam piwot (jakim cudem był odkręcony?), łańcuch zostawiam stary, ponieważ miałem dość przygód serwisowych, dziękuje za sprzęt, zjadam drugie śniadanie i z olbrzymim opóźnieniem atakuje przełęcz.
Niestety już na starcie miałem to, czego chciałem uniknąć wstając rano. Upał. Niemiłosierny żar lejący się z nieba, który powoduje, iż stojąc chwilę już czuję jak cieknie ze mnie pot. Od samego początku trzyma mocne nachylenie rzędu 10- 12 % co w połączeniu z upałem daje mi ostro w kość. Mam wrażenie, że jestem kłodą na drodze, którą wszyscy omijają. Mijają mnie samochody, motocykliści i wszyscy możliwi rowerzyści – brakuje tylko osób na piechotę. Robię przystanki co około 5 kilometrów ze względu na olbrzymi ruch jaki panuje na drodze. Jest to jedna z najważniejszych kwestii, która utkwiła mi w głowie po tej przełęczy do tej pory. Po drodze z naprzeciwka widzę kolejne osoby na kolarzówkach, które z zawrotną prędkością łamią się na serpentynach. Mijam także bramki wjazdowe jak na autostradzie. Droga momentalnie się rozszerza na kilka pasów. Wjazd dla samochodów około 30 euro, dla rowerzystów 0 euro. To lubię!
Przedzieram się sprawnie, by za chwilę zrobić sobie przerwę w jedynym na trasie sklepie. Ceny oczywiście zabójcze więc zjadam swoje zapasy, spotykam pierwszy raz Polaków i po krótkiej rozmowie ruszam dalej. Nie ustają jednak 3 najgorsze kwestie- nachylenie, upał i ogromne natężenie ruchu, które z tej trójki jest najbardziej denerwujące. Bywają momenty, gdy kumulacja zmusza mnie prowadzenia roweru przez kilkadziesiąt metrów.
Moja bardzo mała prędkość poruszania się powoduje, iż przy mocnych podmuchach wiatru zmiata mnie na środek ulicy co przy bardzo dużym ruchu grozi kolizją. W powietrzu mocno wyczuwalna atmosfera palonych klocków hamulcowych i opon. Pierwszy raz również spotykam się z mocowaniem rowerów na bagażniku z przodu auta, w taki sposób, iż kierowca cały czas je widzi.
Bardzo zmęczony dojeżdżam do miejsca, gdzie większość osób się zatrzymuje. Pomyślałem „wreszcie koniec”. Pytam ludzi stojących czy to Hochtor, po czym oni mi wskazują, iż przełęcz jest mała kropką w oddali do której musze zjechać, aby ponownie walczyć pod górę.
Zagryzam zęby, ubieram się cieplej i ruszam dalej. Jeśli myślałem, że wcześniej wiał wiatr, to znak że mnie jeszcze nie było w miejscu w którym stałem teraz. Atomowa wichura prosto w twarz, która przy mocniejszym podmuchu mnie zatrzymuje, powoduje, że walczę z całych sił, aby brnąć do przodu. W końcu się udaje! Docieram, robię pamiątkowe zdjęcie a przy okazji spotykam Polaków, którzy widzieli mnie po drodze i zastanawiali się czy nie zaproponować mi podwózki. Termometr wskazuje 14C co w połączeniu z zimnym wiatrem daje ostro w kość.
Zjazd bardzo szybki i ostry, do tego stopnia, że czuje zapach palących się klocków hamulcowe. Teraz już rozumiem, skąd ten zapach podczas podjazdu 😉 Zatrzymuje się co około 500 m przewyższenia, aby schłodzić trochę obręcze. Ponieważ zaraz za zjazdem zaczyna się ściemniać szukam noclegu, którego udaje mi się znaleźć pomiędzy rzeką a ścieżką rowerową. Słodzę gotujący się makaron, sole herbatę i zadowolony siadam do kolacji. Makaron zjedzony, herbatą podlałem trawnik.
Już pierwsza poważna przełęcz pokazała, że nie będzie łatwo. To dobrze, bo nie przyjechałem po to, aby odpoczywać. Kilometrów bardzo mało. Obiecałem sobie tego dnia, iż odrobię tę stratę i to będzie jedynie wypadek przy pracy, a podobny dystans się nigdy nie powtórzy.
Dzień 8
118km /7.01h /16.85kmh VAVG/ 70.73 VMAX (5x 70kmh)
Niestety tego dnia plan wstania wcześnie rano nie wypalił. Pierwszy raz na tym wyjeździe udaje mi się zaspać o ponad godzinę. Także szybka zbiórka by po 8.00 być już na trasie. Po drodze pokonuje przełęcz Iselsberg do której prowadzi 4 kilometrowy podjazd. Szybko go podjeżdżam a następnie piekielnie szybko zjeżdżam, cały czas trzymając na liczniku ponad 60 km/h, a nierzadko 70 km/h. Skupiony na bardzo szybkim odcinku, nie zauważam miejsca w którym powinienem skręcić, aby jechać wyznaczoną przez siebie drogą. Zanim jednak spostrzegam swój błąd mam już sporo metrów przewyższenia za sobą przez co nie opłaca mi się wracać. Zdarza się najlepszym, Włochy muszą jeszcze na mnie poczekać więc szybko koryguje trasę. Moja decyzja o zmianie trasy szybko okazuje się strzałem w dziesiątkę. Droga prowadzi na wyciągniecie ręki przez dwa pasma górskie.
Ponadto zatrzymuje się przy dwóch świetnych jeziorach. Czas na schładzającą kąpiel w te gorące dni (tego dnia temperatura w okolicach 35 stopni). Woda w jeziorze lodowata, piękne widoki, cisza, spokój. Czego chcieć więcej?
Po odpoczynku, zapełnieniu żołądka i zdjęciach ruszam dalej na spotkanie z jakby inaczej kolejnymi przełęczami. Jakby nie spojrzeć góry są terenem w którym jest z górki, albo pod górę, a Alpach jeśli jest pod górę to znaczy, że masz przed sobą przełęcz. Niepozorny podjazd może ciągnąć się kilka, kilkanaście a czasem kilkadziesiąt kilometrów.
Tego dnia robię ponownie ponad 2000 m przewyższenia zdobywając poza Iselsberg przełęcz usytuowaną na ponad 1500 m (mało znacząca), skąd zjeżdżam poniżej 1000 m n.p.m., aby ruszyć na kolejną przełęcz mającą ponad 2100 m n.p.m. Niestety tej ostatniej nie uda mi się zdobyć. Pokonuje mnie zapadający zmrok, który zmusza mnie do poszukiwania nocleg dosłownie na trasie. Wjazdy na przełęcze, szczególnie w tych wyższych partiach nie dają zbyt wielu możliwości do rozbicia namiotu, dlatego też zmuszony jestem wykorzystać dosłownie każdy wolny centymetr wolnej i w miarę płaskiej przestrzeni, co powoduje, iż noc spędzam dosłownie przy drodze.
Dzień 9
101 km/ 6.40h/ 15.22kmh VAVG/ 62,87 VMAX
Dzięki wietrznej nocy całkowicie wysuszam i przewietrzam namiot. Dosyć sprawnie- głównie za sprawą nadchodzącej burzy i chłodu- wjeżdżam na szczyt przełęczy Falzarego z której podziwiam najwyższy szczyt Dolomitów – Marmolade. Na szczycie na poprawę humoru dowiaduje się, że za ok 10 km czeka mnie kolejna wspinaczka na mającą ponad 2200 m. przełecz Pordoi.
Jednak przed tym nie mogło zabraknąć pięknego i szybkiego zjazdu. Zjeżdżam na 1475 m. Zapewne wiele osób zastanowi się skąd wiem, bądź czym mierzyłem wysokość. Otóż w całych Alpach na dużej części dróg znajdują się tabliczki z wysokością na której się obecnie znajdujemy. Goniący mnie deszcz nie daje za wygraną więc szybko uciekam w dół, jednak w połowie zjazdu dopada mnie ulewa. Kryje się w mieście tuż przez kolejnym podjazdem, obmyślając plan jak poradzić sobie z chlapiącym spod przedniego koła deszczem. Początkowo chciałem w mieście zrobić zakupy, jednak po zobaczeniu cen – szybko z tego rezygnuję. Pomysł przychodzi wraz z wypiciem ostatniej kropli wody z dwulitrowej butelki.
Pogoda nie rozpieszcza. Urwanie chmury wydaje się nie mieć końca, co przy 12C daje niezły wycisk jadącym rowerzystom. W tym czasie oczekując lepszej pogody, nawet nie wiem kiedy przysypiam siedząc na ławce. Po przebudzeniu deszcz jest mniejszy wiec ruszam w dalszą część nierównej walki z nim, wiatrem i podjazdami. Praktycznie do połowy kolejnej przełęczy jadę z deszczem, a nawet gradem.
Ubrany w poncho miota mną na lewo i prawo. Łomoczące na wietrze ubranie bardziej przypomina strój Batmana niż ochronę przed deszczem, który i tak po długim czasie powoduje, iż jadę cały mokry. Już nie wspomnę nawet, że tak owe poncho przyciąga wzrok osób przeze mnie mijanych. Zmęczony docieram do szczytu. Robię pamiątkowe zdjęcie, witam się z grupą kolarzy zbierających się do zjazdu i sam znikam mknąć kilkadziesiąt kilometrów na godzinę. Co z grupą kolarzy? Nie dość, że dogonili mnie (podczas gdy moja prędkość nie spadała poniżej 60 km/h), to zniknęła mi w mgnieniu oka pozostawiając po sobie tylko specyficzny zapach palonych klocków hamulcowych.
Noc spędzam bez żadnych historii tuż przy miejscowości Tesero, mając w niedalekiej perspektywie jedno z największych wyzwań tego wyjazdu jak i mojego dotychczasowego rowerowego życia. Tego dnia bardzo ciekawie klaruje się wykres wysokości. Start z rana na 1300 m n.p.m., następnie 2100 m n.p.m. (przełęcz Falzarego), zjazd na 1475 m n.p.m. i wjazd na 2200 m n.p.m. (przełecz Pordoi), a na koniec zjazd na 800 m n.p.m. Co by dużo nie mówić, miałem tak prawie każdego dnia.
Dzień 10
115km/ 7.46h/ 14.51 kmh VAVG/ 66.76 VMAX
Nadszedł dzień prawdziwej alpejskiej próby – Malga Palazzo. Nazwa pewnie mówi niewiele, jednak jeśli powiem, iż jest to najtrudniejszy szosowy podjazd Europy, plasujący się nierzadko w pierwszej trójce świata, który daje wycisk każdemu – nawet największemu twardzielowi.
Do Trydentu docieram sprawnie. Tuż przed wjazdem do miasta spotykam kolarza, którego pytam o drogę. Ten zdziwiony, iż o własnych siłach dotarłem z Polski aż tutaj postanawia mnie przeprowadzić przez całe miasto, pokazując przejazdem co ciekawsze miejsca, na właściwą drogę prowadzącą pod sam podjazd. Asfaltowa ścieżką rowerową dojeżdżam do opustoszałego Besenello.
Czas sjesty dla Włochów, czasem świętym – więc w mieście nie spotkasz nawet chodzącego bezpańskiego psa. Jest to dla mnie pewien problem, gdyż w planach miałem zostawienie w bezpiecznym miejscu sakw, aby już bez nich zaatakować szczyt. Bezskutecznie próbuję w kościele i na obiekcie sportowym. Na moje szczęście jedynym otwartym miejscem jest bar, przed którym przepakowuję najważniejsze rzeczy do jednej sakwy, a w nim dzięki miłej pani zostawiam resztę. Tym razem podjazd nie jest w ogóle oznaczony, a nawet jest do niego zakaz wjazdu rowerem.
Wjazd rozpoczyna się tuz przy kamieniołomie, ekstremalnym 45% nachyleniem. Podjazd pod takie nachylenie w ponad 30 stopniowym upale to nie przelewki. Na szczęście droga nie jest pokryta typowym asfaltem a czymś w rodzaju celowo pofałdowanego betonu.
Pofałdowania są o tyle korzystne, że nie przeszkadzają w podjeździe a dają poczucie stabilności. Nachylenie maleje nie schodząc na całej trasie poniżej 20%, często oscylując w granicach 30%. Czuć każde przekręcenie korbą, do tego stopnia, iż zaprzestanie pedałowania powoduje automatyczne zatrzymanie się, a czasem nawet walkę o nie wywrócenie się.
Morderczy podjazd powoduje, że muszę się zatrzymywać, aby złapać powietrze, napić się wody (co podczas jazdy jest czynnością niewykonalną) oraz schładzać się w pojawiających się źródełkach. Całości klimatu dotrzymują rozstawione na całej trasie znaki drogi krzyżowej.
Podjazd kilkukrotnie zmienia nawierzchnie, z betonowej nawet na terenowo kamienną przejeżdżając nawet przez zamieszkane podwórko. Szczyt okazuje się polaną z charakterystycznym domem i pasącymi się krowami.
Chyba nie muszę mówić, że prędkość średnia podjazdu nie była imponująca, bo chyba nikt 5 km/h za taką nie będzie uważał! Powoduje to, iż 6,6 km przejechałem razem z przerwami w ciągu półtorej godziny, co jest moim absolutnym rekordem ślimaczenia się na podjeździe.
Zjazd z racji swojego nachylenie staje się nie mniejszym wyzwaniem niż podjazd. Tutaj czuć już każda nierówność. Zaciskam z całych sił hamulce, które bardzo szybko się przegrzewają, przez co sam zjazd również nie trwa krótko. Przez chwilę chciałem być sprytniejszy i zejść pieszo, ale szybko spowodowało to ból zmęczonych nóg. Szczęśliwy, ale niesamowicie zmęczony docieram na dół, gdzie odkrywam, że zjazd nie odbył się bez strat. Zgubiłem szczegółową mapę Alp, która wypadła mi z mapnika na nierównościach oraz do nitek zajechałem tylną oponę. Nie mniej jednak zdobyłem jeden z najtrudniejszych podjazdów świata!
Odbieram swoje bagaże, zjadam kilka słodyczy i ruszam tą samą drogą do Trydentu. Zbliżający się zmrok powoduję, że wracam na obrzeża Trydentu, gdzie tuż przy rzece rozbijam namiot. Robię pranie, myje się, gotuje zasłużoną i sytą kolację. Wieczorem również obmyślam, jak poradzę sobie bez mapy i z podziurawioną oponą.
Dzień 11
126km/ 7.12h/ 17.47kmh VAVG/ 37.44 VMAX
Rano postanawiam zmienić oponę. Ruszając na wyprawę miałem świadomość, że opony są na wykończeniu dlatego też wziąłem zapas. Brak mapy postanawiam uzupełnić wydrukowanymi wcześniej zalaminowanymi mapkami ze screenami z Google Maps z wyznaczoną trasą. Ich dużym minusem jest fakt, iż nie mam pojęcia ile przede mną kilometrów do poszczególnych miejscowości oraz gdzie znajdują się najważniejsze dla mnie przełęcze. Na trasę ruszam przed 10, jednak już po godzinie robię przerwę na śniadanie. Po prawie dwóch tygodniach górskiego wycisku, pierwszy dzień wytchnienia.
Większość dnia podróżuję po płaskich ścieżkach rowerowych wraz z innymi rowerzystami, których we Włoszech nie brakuje. W takich sytuacjach widzę, jak duża rowerowa przepaść jest między Polską a innymi krajami europejskimi. Świetnie oznaczone ścieżki, z dala od ruchliwych ulic pozwala odetchnąć. W międzyczasie zajadam się świetnymi jabłkami, których pól na trasie pod dostatkiem. Jazda ścieżkami powoduje, że nadrabiam sporo kilometrów oraz czasu, jadąc prowadzącą często zygzakiem ścieżką. Nie wiedzieć czemu, wielu rowerzystów twierdzi, że jestem Niemcem, których w tym rejonie jest prawdziwa rowerowa plaga. Można by rzec, iż na trasie znajdziemy po połowie Włochów i Niemców.
Dzień mija spokojnie. Na noc namiot rozbijam „u gospodarza”, który okazuje się, jakby to mogło być inaczej, właścicielem sadu jabłek, do którego na wakacje przyjeżdżają do pracy ludzie z całej Europy, w tym w dużej mierze z Polski. Gospodarze potrafią powiedzieć nawet kilka słów po Polsku, szczególnie pokazując mi wódkę mówią „na zdrowie”. „No tak, nasi tu byli – pomyślałem”. Wieczór mija na rozmowach oraz wspólnej typowo tyrolskiej kolacji.