Czy można prosto z Polski wybrać się na dwóch kołach w dalekie zakątki Europy? Kamil udowodnił to podczas swojej rowerowej wyprawy do Hiszpanii. Podróż została wzbogacona o Alpy ze swoimi najwyższymi przełęczami, m.in. Passo dello Stelvio czyli punkt obowiązkowy i klasyk miłośników kolarstwa. Blisko miesiąc spędzony w siodle, samotna jazda z namiotem, malownicze widoki oraz noclegi w przeróżnych, ciekawych miejscach – to tylko część z tego co miało miejsce.
Dzień 1
67km/ 3:46h /17.87 VAVG /45.36kmh VMAX
Pierwsze dni są zawsze najtrudniejsze i najbardziej nerwowe. Dlatego też po słabo przespanej nocy, budzę się o 8.00, aby po 9.00 siedzieć już w pociągu do Warszawy. Tam zgodnie z informacją w kasie ustawiam się na odpowiednim peronie oczekując pociągu do Kędzierzyna Koźla. Kilka minut przed planowanym odjazdem pociągu dowiaduje się, iż odjeżdża on kilka peronów dalej, wiec mam bardzo mało czasu, aby ważący 53kg rower z bagażem znieść po schodach i męczyć się z nim z powrotem pod górę. Dodatkowo zdenerwowany w ostatniej chwili wbijam się do odpowiedniego pociągu, żegnam się z Martą i w drogę. W pociągu oczywiście nie było miejsca na rower, wic ustawiłem się na końcu, opierając go o zamknięte drzwi. Bardzo szybko okazało się, iż nawet podróż pociągiem może być zaskakująca.
Już przy pierwszej wizycie konduktora okazuje się, iż mój bilet na rower jest w rzeczywistości – zdaniem pani konduktor – biletem na psa (pomimo, iż było na nim napisane bagaż podręczny). Bilet na rower kosztował 7 zł, których nie miałem, gdyż jeszcze tego dnia chciałem wyjechać z Polski, wiec miałem przy sobie tylko euro. Na moje szczęście uratował mnie rowerzysta z Warszawy, który podarował mi brakującą kwotę – zostając tym samym moim pierwszym w życiu sponsorem wyprawy.
Po 5 h jazdy, docieram do Kędzierzyna Koźla na 17.00 skąd sprawnie dostaje się za miejscowość Krnov w Czechach. Dosyć sprawnie przejeżdżam kilkadziesiąt kilometrów, po czym postanowiłem znaleźć wcześniej nocleg. Niestety mój plan spania u gospodarza, już na samym początku nie wypala, gdyż odmawiają mi zarówno Polacy jak i Czesi. Bardzo ciekawą sytuacją była pierwsza osoba w Czechach, którą prosiłem o możliwość noclegu. Była to osoba niewidoma, z którą w żaden sposób nie potrafiłem się porozumieć, gdyż ja nie znałem języka, a technika na migi nie wchodziła w grę. Już kilka dni później zrozumiałem, metaforyczne znaczenie tego spotkania. Nocleg rozbijam więc przy drodze krajowe, zjadam zapasy z pociągu i kładę się spać.
Dzień 2
159km/ 8.24h /18.92kmh VAVG /53,94kmh VMAX
Po niespokojnej nocy, budzę się o 6.00 rano, aby zacząć wyjazd w miarę ambitnie. Szybkie śniadanie i w drogę. Temperatura bardzo szybko podniosła się do ok. 35C przy falującym terenie co już na początku pokazało, iż wyjazd nie będzie należał do łatwych. Przez pomyłkę oraz słabo oznaczoną drogę wjeżdżam na drogę ekspresową, która z czasem zwęża się co powoduje bardzo duże natężenie ruchu oraz ogromną ilość niecenzuralnych słów, które kierowcy ślą w moim kierunku. Po krótkim odcinku bardzo szybko udaje mi się zjechać na stację benzynową, na której dowiaduje się o alternatywnej drodze, która ciągnie się wzdłuż ekspresowej. Zanim jednak ruszyłem, dosyć boleśnie ugryzł mnie w udo owad oso podobny, co powodowało w moim przypadku dużą opuchliznę.
Mijają kolejne kilometry, krajobraz faluje, słońce nie daje za wygraną paląc z całej siły, wiec postanawiam się schłodzić na chwilę w rzece. Chwila bardzo szybko zamienia się na ponad godzinne wylegiwanie się w chłodnej wodzie. Pod wieczór wzmaga się wiatr, który przede wszystkim na zjazdach zwiewa mi wielokrotnie kapelusz. Wieczorem również rozpoczynam swój coroczny rytuał jedzenia na kolacje makaronu z sosem, których mam ogromny zapas. Podliczam, iż tego dnia wypiłem 7 l picia, robię szybkie notatki i niedaleko Brna rozbijam się na nocleg.
Dzień 3
120km/ 6.41h /18.07kmh VAVG/ 57.21kmh VMAX
Pobudka zgodnie z planem wcześnie rano – 5.30, na śniadanie ciepły kisiel i w drogę. W nocy męczyły mnie dziwne, pourywane i niezrozumiałe sny. Upał nie ustaje więc bardzo szybko termometr wskazuje w granicach 30-35 stopni. Daje się we znaki daje przede wszystkim brak cienia, spowodowany wszechobecnymi otwartymi polami. Kawałek schronienia przed słońcem udaje mi się znaleźć w rzadko występujących miejscowościach. Niestety ugryzienie osy powoduje dużą opuchliznę, co przy otwartym słońcu tylko pogarsza sytuacje, a jakiekolwiek próby zaklejenia tego opatrunkiem bądź plastrem nie zdają egzaminu, gdyż noga jest cały czas w ruchu.
Zgodnie z planem wjeżdżam do Austrii, która od razu uderza mnie swoją czystością. Każda wioska wygląda jakby przygotowywała się na konkurs piękności, zero śmieci, papierków czy butelek. Wsie upiększone różnego rodzaju pomnikami i kwiatkami.
Zaraz po przekroczeniu granicy udaje się na pierwsze zakupy. Mam ochotę napić się dosłownie wszystkiego. Dlatego też kupuje mleko, jogurt pitny, piwo i sok marchwiowy, które to wypijam prawie w całości w takiej kolejności. Wlewając w siebie ok. 2 l płynów na raz. Pomimo początkowej obawy o rewolucje żołądkową, kończy się tylko na błogim stanie przejedzenia i niemożności ruchu 😉 Obliczyłem również, iż mam na każdy dzień 7,5 euro na zakupy, natomiast tego dnia wydałem 6E, wiec zrobiłem sobie zapas na przyszłe dni. Odkrywam też (co mam pierwszy raz na wyjeździe), że mam wielką ochotę na mleko.
Kolejny dzień upałów, dlatego też nie szczędziłem sobie schładzania się w rzekach, gdzie spędziłem około 2 godzin leniwie odpoczywając. Kilometry szybko mijają, wiec kolejny raz staram się przenocować u gospodarza. Jednak mimo przetłumaczonych tekstów na język niemiecki, żadna spośród około 15 osób nie chce mi pomóc. Ponadto pierwszy raz zdarza mi się, aby odmówiono mi wody do picia, co było dla mnie dużym zaskoczeniem. Bo o ile odmówienie noclegu mogę zrozumieć, to odmówienie wody było dla mnie niezrozumiałe.
Dzień 4
142km/ 8.15h/ 17.25kmh VAVG/ 58.80kmh VMAX
Postanowiłem, że z racji nieustających upałów wstanę jeszcze wcześniej, aby możliwie najdłużej jechać w przyjaznej do tego temperaturze. Zgodnie z tym wstaję o 4.00 rano, aby przed 5.00 być już w trasie. Chwile przed 6.00 jest już ponad 20C co zapowiada kolejny upalny dzień. Z racji, iż dziś właśnie wypada niedziela, jedynym miejscem w którym mogę coś kupić jest stacja benzynowa. Udaje mi się ją odnaleźć w St. Polten, gdzie kolejny raz i już tradycyjnie kupuje mleko i lody. Żar leje się niemiłosiernie z nieba, wiec około południa robię przystanek z chłodnym piwkiem w ręku nad wodą. Po drodze jeszcze gubiąc się w miejscowości Krems, z której wyjazd z racji nieznajomości drogi przez mieszkańców odbył się najbardziej naokoło jak to tylko możliwe.
Nadrobienie drogi w efekcie pozwoliło mi trafić na świetnej jakości ścieżkę rowerową wzdłuż Dunaju. Był to o tyle fart, że od tego moment większość Austrii udało mi się przejechać szlakami rowerowymi, które łączyły się w bardzo ciekawy sposób. Szkoda tylko, że tego typu ścieżek próżno szukać w Polsce. Po drodze spotkałem Belga, który tego dnia kończył swoją 5 dniową wycieczkę po Austrii, podczas której zrobił ponad 600 km.
Końcówka dnia, to niestety załamanie pogody i jazda w burzy. Na moje nieszczęście złapała mnie podczas długiego podjazdu, a okoliczny las nie pozwalał na dogodne schronienie. Tak naprawdę miałem jeszcze poncho pod którym mogłem się schować, jednak to skutkowało by ochłodzeniem organizmu i konieczność ponownego rozgrzewania się pod górę i pod wieczór. Niestety też nie było na tyle miejsca, aby rozbić namiot, wiec byłem zmuszony jechać. Zmęczony i mokry dojeżdżam do miejscowości Terz, skąd mam około 12 km do następnej miejscowości. Z racji, iż nic nie zapowiadało poprawy pogody, a ja już byłem wystarczająco mokry, postanowiłem przenocować w Terz.
Mała miejscowość bardzo szybko okazała się dość niegościnnym miejscem. Odwiedziłem chyba wszystkie możliwe domy, jednakże, mimo, że większość posiadało duże ogrody, nie znalazł się dla mnie skrawek ziemi. Większość mieszkańców polecało mi betonowy parking dla samochodów przy drodze, który ich zdaniem był najbezpieczniejszym miejscem w okolicy. Stojąc w strugach deszczu, grzecznie odmawiałem, by ostatecznie rozbić się na trawie kawałek za miejscowością. Po bardzo szybkim ogarnięciu sprzętu i zabezpieczeniu przez burzą, ubieram się we wszystko co ciepłe i bez ciepłego posiłku postanawiam się wygrzać w śpiworze oczekując polepszenia pogody.
Dzień 5
157km/ 8.01h/ 19,67 kmh VAVGr/ 66,76VMAX
Po przebudzeniu moim oczom ukazuje się solidna mgła a ciału mało pozytywne 12C. Dzień zaczyna się od zakładania mokrych i zimnych skarpetek, jeszcze zimniejszych butów i mokrego kompletu ubrań (kto to kiedykolwiek robił, wie jak jest to niemiłe i pobudzające uczucie ;P ). Ubieram wczorajsze ubrania, zostawiając czyste na kolejne, być może jeszcze gorsze dni.
Założenia na dziś to: zjeść coś dobrego, wysuszyć ubrania i zrobić możliwie sporo kilometrów. Ruszam kilka minut po 7, aby zdążyć przed 12 być w Wildalpen na zrobić zakupy. Niestety do miejscowości docieram z 5 minutowym opóźnieniem, wiec jedyne co mi pozostaje to kreatywne wybrnięcie z sytuacji. Udaje się do jedynego w obecnym czasie otwartego budynku – do muzeum, gdzie po krótkiej rozmowie dostaje namiary do miejscowego hotelu, w którym dostaje litr mleka za 1E. Posilam się w międzyczasie susząc ubrania i namiot.
Około 50 km później udaje się do kolejnego baru, gdzie początkowo dostaje 1 l za 1E, jednakże gdy obsługa dowiedziała się, gdzie jadę dostałem jeszcze litr za darmo. Kolejny raz trafiam na świetną ścieżkę rowerową, która wiedzie do oddalonego o 65 km Schladming. Po drodze spotykam wracającego z zakupów Austriaka, którego pytam o droge. On bardzo szybko oznajmia, iż jedzie w moim kierunku wiec możemy pojechać kawałek razem. Okazało się, że specjalnie dla mnie nadłożył 25 km, ponieważ mieszkał kawałek dalej od miejsca w którym się spotkaliśmy. Postanowił wracać do domu w momencie, gdy ja oznajmiłem, że postanawiam rozłożyć namiot do noclegu.
Rozbijam namiot na pobliskiej polanie, niedaleko małego lasku. Poranne założenie udaje mi się zrealizować prawie w całości. Po godzinie 17 udaje mi się zrobić duże zakupy – wydałem całe 8E wiec były iście królewskie ;). Kolacja była syta, zrobiłem nawet sporą ilość kilometrów, zakładając, iż zaczął się teren typowo górski, jedynym nie do końca zrealizowanym punktem było wysuszenie ubrań, ale to zostawiłem na przyszły dzień.
Dzień 6
138km/ 8.12h /16.84kmh VAVG/ 55,01 VMAX
Zgodnie z planem dziś powinien na tyle zbliżyć się do pierwszego poważnego sprawdzianu czyli przełęczy Hochtor. Po przebudzeniu okazuje się, że za kilkoma drzewami, obok których spałem wyrasta piękna góra, której wieczorem pod zasłoną nocy nie widziałem. Jadę dalej szlakiem, który co raz prowadzi szutrami, a nawet małymi kamyczkami, co na rowerze szosowym z dużym bagażem nie jest wcale takie łatwe i dosyć mocno mnie spowalnia. Na jednym z takich przejazdów trafiam na tabliczkę z 17% w dół co w połączeniu z kamieniami i bagażem daje mieszankę wybuchową. Dodatkowo mija mnie starsza kobieta na składaku, która bez żadnych ceregieli jedzie tą drogą.
Jakby tego było mało, szlak co raz się gubi (a raczej ja się gubię), ponieważ nie ma odpowiednich oznaczeń. Jadąc szlakami, pomimo, iż bardzo klimatyczne i pokazują mi wiele pobocznych miejscowości, jadę wolniej niż zakładałem. Po koniec dnia nieszczęśliwie dochodzi do tego problem z łańcuchem, który podczas gdy nie pedałuje podskakuje jak szalony. Udaje się więc do spotkanego po drodze Intersportu, w którym dowiaduje się, iż mam łańcuch i napęd do takiego stopnia zajechany, iż najlepiej byłoby wymienić wszystko. To nie wchodziło w rachubę więc postanawiam negocjować cenę łańcucha, jednak szybko dochodzę do wniosku, że napęd nie przyjmie nowego łańcucha więc jest to z góry bezsensowna walka. Szybkie pertraktacje, przynoszą jednak udany finał w postaci nowego dla mnie, ale starego i zużytego dla nich łańcucha, który po pomiarze okazuje się i tak w bardzo dobrym stanie w porównaniu do mojego obecnego.
Dzień mija mi bardzo szybko, przede wszystkim dlatego, że co raz spotykam innych rowerzystów, z którymi wspólnie gubimy się w zawiłościach szlaku. Gdy wydaje mi się, iż dzień dobiega końca, tak naprawdę przygody się dopiero zaczynają. Tuż przed rozpoczęciem podjazdu na przełęcz postanawiam nabrać możliwie najwięcej wody. Okazuje się to nie lada problemem, ponieważ pierwszy raz spotykam się z tym, iż mieszkańcy wybierają sobie ilość butelek które mogą mi napełnić. Gdy daje 5 butelek, w zamian dostaje tylko 2 napełnione. W niektórych domach spotykam się z odmową. Dopiero w którymś z kolei, udaje mi się uzupełnić resztę butelek.
Kierując się w stronę przełęczy rozglądam się za miejscem noclegu. Po drodze mijam hotel, w którym postanawiam spróbować swoich sił i zapytać o możliwość kupna mleka na kolejny dzień. O tej porze wszystkie sklepy były zamknięte, a nazajutrz, po szybkim zebraniu się chcę ruszyć ku przełęczy. Po wejściu do hotelu zagaduję do pierwszej lepszej osoby z obsługi czy jest możliwość kupna mleka, jednak posiadam tylko 5E na dzień, a z racji że jest wieczór, to mój zapas funduszy na dziś się kończy. Kelner po rozmowie z inną osobą, mówi, iż nie mam problemu. Pyta ile chce i znika z butelką. Po chwili przychodzi i prosi mnie o 3 euro! Mówię mu, że być może źle mnie zrozumiał, ponieważ powiedziałem, iż mam 5E na dzień. Na co on się uśmiechnął, powiedział, iż wszystko rozumie, aczkolwiek taniej nie może. Po chwili negocjacji, wyszedłem z ponad litrem mleka za 2 E, która i tak była ceną zbyt wysoką, aczkolwiek nie miałem już czasu na dłuższą negocjacje.
Zaczęło się mocno ściemniać, wiec rozglądałem się już poważnie za miejscem noclegowym. Postanowiłem tym razem nie rozbijać się blisko drogi, lecz mocno na uboczu. Po chwili szukania, udało mi się znaleźć miejsce na odludziu i bardzo blisko wody, co jednocześnie było plusem i minusem. Plusem bo mogłem się umyć, uprać rzeczy, minusem ponieważ temperatura była o wiele niższa, z racji obecności zimnego zbiornika wodnego i nieustannego wiatru. Na wieczór postanawiam dokręcić kasetę, która jak udało mi się wcześniej ustalić rozkręciła się oraz zmienić łańcuch. Niestety okazuje się, iż problem jest bardziej złożony niż mogło mi się wydawać. Ale teraz spać.