Dokładnie rok temu po udanej wyprawie polskim wybrzeżem postanowiliśmy wyruszyć gdzieś dalej, postawić sobie nowe wyzwanie – góry. Praktycznie całe polskie pasmo oraz mniejsza część czeska i słowacka zapowiadała się obiecująco. Teraz pozostało tylko to zrealizować. Udało się.

Dzień I – Przemyśl – Jureczkowa

Sobota, 13 sierpnia 2011 | 50.05 km 5.00 km teren | 02:57 h 16.97 km/h: |  Maks. pr.:58.75 km/h |  Temperatura:24.0 |  HR max:169 ( 84%) |  HR avg:137 ( 68%) |  Podjazdy:797 m |  Kalorie: 1884 kcal

Dziś rozpoczął się pierwszy dzień długo wyczekiwanej wyprawy z Bodkiem – od Przemyśla poprzez polskie góry do czeskiej Pragi. Podróż rozpocząłem od pobudki o 3 rano i wyruszeniu pociągiem do Przemyśla. Całe szczęście wsiadałem na pierwszej stacji w Warszawie – inaczej byłby problem z upchnięciem roweru. Po ok. 10h jazdy wylądowałem na miejscu gdzie czekał na mnie Kamil – on miał już za sobą prawie 500 km. Postanowił wyruszyć sam z Mińska do Przemyśla gdzie ja do niego dołączyłem. Przez to też musiał targać dodatkowo część naszego wspólnego sprzętu. W pierwszej kolejności zatrzymaliśmy się na miejscowym rynku, podzieliliśmy sprzęt, pamiątkowe zdjęcie (jak jeszcze wyglądamy na początku) i jazda w stronę Soliny. Obraliśmy trasę unikającą główne drogi, prowadzącą przez Kalwarię Pacławicką i Arłamów.

2011 sakwy 2

Po początkowym dość płaskim odcinku czekał nas ok. 10 km podjazd w okolice hotelu w Arłamowie, gdzie też mogliśmy podziwiać niczego sobie zjazd i podjazd. Niestety pogoda nie wyglądała obiecująco, więc ruszyliśmy prosto w dół. Nie trwało to zbyt długo, kawałek dalej czekał na nas kolejny podjazd, ale już następnie sam zjazd, aż do Jureczkowa. Po dojeździe na dół trochę się rozpadało – wtedy nam na ratunek przyszedł niezawodny przystanek PKS. Oczekując na koniec deszczu umilaliśmy sobie czas żelkami. Burza oddalając się pozostawiła po sobie świetną tęczę i właśnie wtedy wyruszyliśmy na szukanie miejsca na nocleg.Udało się nam przenocować na miejscu w Jureczkowie u starszej, miłej Pani która zaprosiła nas dodatkowo na herbatę i kanapki. Ogrzawszy się w domu ruszyliśmy do namiotu. Przed snem jeszcze po smacznym kotlecie od Marty (wiozłem je z Mińska, ale było warto) i w kimono.

 2011 sakwy 3

 Dzień II – Solina – przeł. Żebrak

100.07 km 15.00 km teren | 05:54 h 16.96 km/h: |  Maks. pr.:76.62 km/h |  Temperatura:25.0 |  HR max:171 ( 85%) |  HR avg:135 ( 67%) |  Podjazdy:1483 m |  Kalorie: 3846 kcal

Dziś rano pobudka – został zapoczątkowany system wstawania punkt 7:30. Wtedy też mniej więcej zaczyna już grzać słońce i jest ciężko wytrzymać w namiocie. Na początek dnia oczywiście po kotlecie (mamy zapas praktycznie na parę dni) i jazda w stronę przejścia granicznego z Ukrainą w Krościenku. Pamiątkowe zdjęcie i już kierunek typowo na Solinę przez Ustrzyki Dolne i Łobozew. Po drodze na tamę pokonaliśmy parę zacnych podjazdów w okolicach Łobozewa. Po wspinaczce czekało nas teraz tylko przeciskanie się pomiędzy setkami turystów spacerujących wśród straganów i budek z jedzeniem. Nic przyjemnego. Wcześniej już miałem okazję odwiedzić Solinę, ale widok z tamy cały czas robi zdumiewające wrażenie. Bądź co bądź, warto odwiedzić to miejsce nawet kosztem przepychania się przez dzikie tłumy.

2011 sakwy 4

Dalej kawałek podjazdu w stronę Polańczyka i wymijanie kilometrowego korka samochodów stojących w 30 stopniowym upale – urok turystycznych miejscowości. W takich momentach cieszę się, że jadę na rowerze. Niedaleko za Polańczykiem, w Wołkowyi odbijamy na Baligród. Początkowo prowadzi nas nowy, gładki asfalt który nagle wraz ze znakiem Droga nieremontowana na dł. 7 km zamienia się w przyjemne telepanie. Wszystko to nadrabia nad wyraz malowniczym przebiegiem. Kilkukrotnie, dosłownie przecinamy górskie potoki – przejeżdżając w wodzie po betonowych płytach. Trochę wspinania i docieramy na najwyższy punkt w okolicy, już na nowiuteńki asfalt (kto by się spodziewał), który dalej zapewnia szybki i przyjemny zjazd. Dwa kilometry za Baligrodem odbijamy na przełęcz Żebrak. Od tej strony podjazd z sakwami jest dość wymagający. Droga do samej przełęczy wiedzie po luźnych kamieniach, ale całkiem niewielkich więc na oponkach w ok. 1 idzie to przejechać, ale nie powiem – koła trochę tańczą. Jak już jesteśmy na samej przełęczy możemy odetchnąć z ulgą, zjazd czeka nas ładnym, nowym, gładkim szutrem aż do samej Woli Michowej. Spokojnie można osiągać na nim większe prędkości i delektować się jazdą. Robi się już ciemno, w Radoszycach znajdujemy nocleg w gospodarstwie położonym przy samym strumieniu. Gospodarze bez problemu dają nam wodę na kolację, gotujemy makaron i po udanym dniu w bliskiej odległości od krów idziemy spać.

 2011 sakwy 5

Dzień III – Komańcza – Gorlice

98.43 km 10.00 km teren | 04:52 h 20.23 km/h: |  Maks. pr.:64.10 km/h |  Temperatura:30.0 |  HR max:169 ( 84%) |  HR avg:119 ( 59%) |  Podjazdy:906 m |  Kalorie: 2307 kcal

Nie ma to jak wstać i się przemyć w chłodnym strumyku – tak warto zacząć każdy dzień. Patrzymy w niebo, zero chmur – będzie upał. I się nie myliliśmy, termometr wskazał ponad 30 stopni. Z Komańczy ruszyliśmy prosto do Dukli, skąd następnie prosto do Gorlic. Wczorajszego dnia mieliśmy sporo podjazdów, dziś zaś odwrotnie. Bardzo przyjemnie się jechało, w większości z lekkim nachyleniem w dół. Na trasie też oczywiście nie mogło zabraknąć podjazdów, ale nie były one aż tak wymagające. Po odpoczynku na jednym miejscu parkingowym już nas nic nie zdziwi – zaparkowane maszyny budowlane i wszędzie wkoło pełno pierza. Tuż przed samymi Gorlicami przekroczyliśmy jeszcze granicę województw, przeskoczyliśmy z podkarpackiego do małopolskiego. Dojeżdżając do Gorlic na horyzoncie ukazały się złowrogo-czarne chmury. Najwyższa pora na szukanie noclegu. Będąc praktycznie w centrum miasta decydujemy się na płatną opcję, pole namiotowe lub jakiś tani pokój. Za radą napotkanej Pani udaliśmy się do Willi Ludwinów. Nazwa w każdym bądź razie nie zapowiadała niskich cen, ale udało się wynegocjować już w ulewnym deszczu i przy błysku piorunów 25 zł za osobę. W standardzie dobrze wyposażona kuchnia, telewizor i pokój wielkości łazienki. Przynajmniej można spokojnie i sucho się wyspać. Oczywiście to wszystko po zjedzeniu obfitej porcji makaronu.

2011 sakwy 6

Dzień IV – Nowy Sącz – Przehyba

95.01 km 15.00 km teren | 05:29 h 17.33 km/h: |  Maks. pr.:72.97 km/h |  Temperatura:25.0 |  HR max:166 ( 83%) |  HR avg:128 ( 64%) |  Podjazdy:1408 m |  Kalorie: 3156 kcal

Poranek w Gorlicach nie zapowiadał się obiecująco – całe niebo zakrywały deszczowe chmury, do tego delikatnie kropiło. Przygotowani na największą zlewę ruszyliśmy w stronę Grybowa. Całe szczęście alarm okazał się fałszywy i podróżowaliśmy praktycznie w bezdeszczowych warunkach. Poprzedniego dnia nabraliśmy trochę wysokości więc odcinek do Nowego Sącza poszedł bardzo płynnie i szybko. Dużą ilość czasu po prostu się dokręcało. Podczas już końcowego zjazdu do Nowego Sącza zostaliśmy zaczepieni przy 40 km/h przez innego kolarza który zapraszał nas na herbatkę, niestety musieliśmy odmówić – tego dnia czeka nas jeszcze wymagający podjazd na Przehybę więc nie chcieliśmy tracić czasu. Za propozycję serdecznie dziękujemy, na trasie naprawdę można się spotkać z wielką dawką sympatii. Na wlocie do miasta natykamy się na odnowione Miasteczko Galicyjskie. Zwiedzamy je w trybie ekstra szybkim. Posileni w Biedronce jedziemy w stronę Starego Sącza (stanowi on praktycznie integralną część Nowego Sącza), szybko przelatujemy wąskimi i krętymi alejkami przez miasto i lądujemy w Gołkowicach.

Jako dzisiejszy cel oraz nawet można powiedzieć, że wyjazdu obraliśmy sobie szosowy wjazd na Przehybę z Gołkowic. Drugi najtrudniejszy szosowy podjazd w Polsce, 649 w Europie. 14 kilometrów drapania non stop w górę, 858 m przewyższenia ze średnim nachyleniem 6,4%, z maksymalnym 16% na 100m. Do tego należy jeszcze dodać znaczny ciężar bagażu. Więc oczywiście ruszyliśmy w górę na podbój szczytu. Początkowo zaczyna się dość niewinnie, ot to zwykła droga na szerokość dwóch samochodów prowadząca przez kilka miejscowości. Na wysokości ok. 530 m n.p.m. kończy się parkingiem, zakazem poruszania się samochodami i zwęża się na szerokość jednego samochodu. Od tego momentu zapinamy młynek i powoli mielimy pod górę. Zatrzymuję się tylko, aby skalibrować wysokościomierz z tabliczką informującą, że jestem w Gaboniu.

Pokonując kolejne metry podjazdu w pocie i skupieniu mijamy wiele malowniczych miejsc. Większość drogi jest osłonięta drzewami i wije się wzdłuż potoku, wielokrotnie przecinając go mostkami. Bardzo uprzyjemnia to całą wędrówkę w górę, krajobraz jest naprawdę niesamowity. Dodatkowo często można też się natknąć na źródełka wody – niezastąpione w upalne dni. Przy drodze znajdują się również liczne miejsca postojowe z ławkami i zadaszeniem. Więc jest gdzie odsapnąć. Po małej stracie doganiam Bodka, zdecydowaliśmy się tylko na jeden postój na mostku – był mały problem z ustawieniem roweru tak, aby się nie staczał. Jesteśmy na półmetku.

Wypchani czekoladami, wszelkiego rodzaju batonami wskakujemy na rowery i rozpoczynamy dalszą wędrówkę. Jadąc pod górę, walcząc z bezlitosną grawitacją odczuwa się każdy kilogram bagażu, menażkę, kubek, śpiwór. Kilogram który bezlitośnie ciągnie w dół jak opuszczona kotwica. W tym momencie najlepiej wyłączyć myślenie i po prostu kręcić, kręcić, aż osiągnie się cel. Tak też robię i po kilku docieramy do kamienistego odcinka który zwiastuje koniec wspinaczki, przednie koło tańczy na kamieniach, jeszcze tylko kilkaset metrów. Do tego jeszcze pod sam koniec nachylenie wcale nie maleje, pewnie to też wynik zmęczenia… Wreszcie po kilku godzinach wspinaczki docieramy do schroniska, stamtąd jeszcze kilkadziesiąt metrów i z wielkim uśmiechem na twarzach zdobywamy szczyt, wskazania licznika się nie mylą. Rozciągający się widok utrzymuje nas w przekonaniu, że było warto. Składamy sobie gratulacje, sam nie dał bym rady, zabrakło by motywacji, na pewno nigdy tego nie zapomnimy.

2011 sakwy 7

Wymęczeni udajemy się na zasłużony odpoczynek przed schroniskiem, ubieramy ciepłe rzeczy – na szczycie temperatura jest znacznie niższa. Jemy więc nasz przysmak – żelki, a w międzyczasie rozmawiamy z doświadczonym GOPR’owcem i wysłuchujemy jego historie o okolicznych wypadkach rowerzystów, naprawdę można poznać wiele ciekawych, a miejscami zabawnych historii, m.in. jak pewnemu rowerzyście rower oplótł drzewo. Po dłuższej chwili dociera wreszcie do nas radosna wiadomość – czeka nas długi i przyjemny zjazd. Piękne zwieńczenie tego etapu naszej podróży. Więc ubieramy kurtki, rękawiczki, czapki i ruszamy w dół. Puszczając hamulce rower spokojnie rozpędza się do 70 km/h, ale niestety nie można sobie na długo tak pozwolić. Droga jest dość kręta i istnieje ryzyko spotkania turystów, więc staramy się zjeżdżać ostrożnie. Zakręty naprawdę bardzo urozmaicają zjazd, rower ładnie składa się w łukach i po kilkudziesięciu minutach czystej wędrówki w dół lądujemy znowu w Gołkowicach. Znowu wielki uśmiech i piątka. Na koniec udanego dnia znajdujemy nocleg w Maszkowicach. Właściciel pozwolił nam przenocować pod Jabłonką, niedaleko mamy do dyspozycji stolik. Podczas zachodzącego słońca jemy oczywiście makaron i w towarzystwie wszechobecnych szczypawek udajemy się na zasłużony odpoczynek. To był dobry dzień, bardzo.

2011 sakwy 8

Dzień V – Przełęcz Knurowska – Zakopane – Stare Hory

107.87 km 5.00 km teren | 05:44 h 18.81 km/h: |  Maks. pr.:48.95 km/h |  Temperatura:27.0 |  HR max:158 ( 79%) |  HR avg:122 ( 61%) |  Podjazdy:1151 m |  Kalorie: 2945 kcal

To już powoli staje się rutyną. Pobudka 7:30, ogarnięcie rzeczy, proste śniadanie z pieczywem i wędliną, pakowanie wszystkiego na rowery jazda tuż przed 10:00. Tak rozpoczęliśmy podróż z Maszkowic w kierunku Zakopanego. Trasę obraliśmy przez przełęcz Knurowską, tym sposobem ominęliśmy Krościenko n. Dunajcem i zyskaliśmy parę kilometrów. Sam podjazd na przełęcz jest dość długi, ale mało wymagający. Bardzo przyjemnie się go pokonuje i spokojnie zdobywa. Teraz w porównaniu z Przehybą każda przełęcz wydaje się łatwizną. Po zjeździe do Knurowa jesteśmy już rzut beretem od Nowego Targu. Stamtąd skręcamy na krajową 47’kę w stronę Zakopanego. Trasa bardzo uczęszczana i praktycznie bez pobocza. Męczymy dość dobrym tempem te 21 kilometrów, smaczku dodaje wspaniały widok na majestatycznie wyłaniające się z chmur Tatry. Tak, właśnie w Waszą stronę zmierzamy.

2011 sakwy 9

Po około godzinie wjeżdżamy do miasta, przeciskając się między samochodami szybko znajdujemy drogę na Krupówki. Przyzwyczajeni do znikomej ilości ludzi zdumiewa nas widok ludzkiego potoku przemierzającego deptak, musimy zejść z rowerów i je prowadzić – nie ma innego wyjścia. Płynąc wraz z resztą turystów odwiedzamy niezastąpionego McDonalda i jemy nasz pierwszy (kupny) ciepły posiłek. Następnie zwiedzamy powoli miasto, skocznię narciarską oraz później kierujemy się w stronę Kościeliska. Chcąc opuścić Zakopane, Tatry coraz bardziej przyciągają naszą uwagę, nie możemy się temu oprzeć i podjeżdżamy na najlepszy punkt widokowy w okolicy. Widok na Giewont jest zdumiewający. Już nabraliśmy sporo wysokości, więc liczymy na zacny zjazd. Nic bardziej mylnego, na wyjeździe z miasta czeka nas podjazd do Kościeliska, dalej już delikatny zjazd praktycznie do samego Chochołowa. Bodek nieźle podkręcił tempo i lecieliśmy cały czas ok. 40 km/h, dzięki temu też udało nam się znaleźć nocleg jeszcze przed zmierzchem, wręcz o zachodzie słońca. Tym razem przenocowaliśmy na Słowackiej stronie, w Chochołowie nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego miejsca. Większość tamtejszych domów, albo jest wynajmowanych, albo służy za letnie rezydencje. Udaliśmy się więc w stronę Słowacji. Niby przejechaliśmy tylko kilka kilometrów , ale różnice kulturowe widać na pierwszy rzut oka. Co do noclegu to przynajmniej Słowacy okazali się bardzo mili i sympatyczni. Po kilku próbach udało nam się wytłumaczyć (a raczej pokazać), że chodzi o rozbicie namiotu. Wznieśliśmy nasz namiot niczym, jak to określił Słowak Chicago Tower na pięknej, amerykańskiej trawie.

2011 sakwy 10

Dzień VI – j. Orava – Żywiec – Istebna – Cieszyn

162.30 km 5.00 km teren | 08:05 h 20.08 km/h: |  Maks. pr.:74.04 km/h |  Temperatura:29.0 |  HR max:163 ( 81%) |  HR avg:118 ( 59%) |  Podjazdy:1411 m |  Kalorie: 3850 kcal

Rano budzimy się jak zwykle, tylko tym razem po Słowackiej stronie. Żegnamy się z gospodarzami w bardzo miłej atmosferze, dostajemy zapas wody i ruszamy w kierunku jeziora Orava. Zalesiona droga w pobliżu wody prowadzi na jego zboczu. Z jednej strony mamy górę, a z drugiej wodę. Do tego skracamy sobie drogę przez tamę, daje to również okazję to podziwiania świetnych widoków i kontrastów gór z jeziorem. Kierując się ku granicy przez miejscowość Oravská Polhora, ciągnie się ona dosłownie przez kilka kilometrów. Doliczyliśmy do numeru ok. 980 – i to przy tej samej, jednej ulicy. Opuszczamy Słowację przejściem granicznym w Korbielowie, tym samym zdobywając przełęcz Glinne. Po wdrapaniu się na 809 m n.p.m. delektujemy się 15 kilometrowym zjazdem, praktycznie w ten sposób pokonując większość drogi do Żywca.

2011 sakwy 11

Tam na miejscu odwiedzamy pobliski sklep rowerowy na wlocie do miasta (naprawdę przyzwoicie wyposażony) i dostajemy wskazówkę, aby pojechać do Cieszyna bardziej malowniczą trasą przez Koniaków, Istebną oraz czeski Trinec. Ostatecznie decydujemy się na tą opcję. Do Koniakowa prowadzi cały czas droga z poboczem, więc spokojnie, ale delikatnie pod górę i wiatr pokonujemy kolejne kilometry. Sprawy nie ułatwia też napierające z góry słońce. Wreszcie docieramy do Koniakowa, czeka nas tam mała niespodzianka. Z jednej strony piorunujące wrażenie robi na nas ogromny most umieszczony pomiędzy wzgórzami, most którym prowadzi nasza droga, a z drugiej nagle pojawiający się zakaz wjazdu dla rowerów. W naszej sytuacji nie widzimy innej opcji i ruszamy naprzód. Podziwiając widoki oraz konstrukcję mijamy most i pniemy się cały czas do góry. Całe szczęście ruch jest znikomy więc na tej trasie nie wzbudzamy większego zainteresowania. Kolejny raz nabieramy się na to, że po długim podjeździe zacznie się zjazd. Tym razem nastąpiło to od Istebnej przez przejście graniczne z Czechami w Jasnowicach, aż do Jablunkov’a. Dalej już z delikatnym nachyleniem w dół docieramy do Trinec’a, sporą część odcinka pokonujemy drogą wykonaną z betonu – coś na kształt autostrady tylko z jednym pasem. Naprawdę bardzo dobrze się tam ciśnie i dzięki temu sporo nadrabiamy.

2011 sakwy 12

Robi się już trochę późno, planujemy się rozbić na polu namiotowym w polskiej części Cieszyna. Zatem w Trinec’u odbijamy na polskie przejście graniczne w Leszna Górna, oczywiście połączone z delikatnym podjazdem. Widząc na mapie w bliskiej odległości od nas pole namiotowe robimy w Bazanowicach większe zakupy na kolację, niestety okazuje się, że poszukiwane przez nas pole namiotowe jest nieczynne przez obecnie przeprowadzany remont. Naszej szansy na nocleg szukamy w niedaleko położonym Gościńcu Sportowym. Cena 60 zł/os okazuje się dla nas zaporowa. O godzinie 21:00 decydujemy się na znalezienie możliwości rozbicia namiotu u kogoś na podwórku – co ma być to będzie, zawsze zostają krzaki.

Na obrzeżach zauważamy pierwszy lepszy dom w którym pali się światło, pukamy. Udało się. Właścicielka domu pozwoliła nam się rozbić niedaleko domu, do tego jeszcze udostępniła nam łazienkę oraz poczęstowała herbatą. Dzisiaj lepiej trafić nie mogliśmy. Brudni, spoceni, zmęczeni odetchnęliśmy z ulgą. Dodatkowo udało nam się ustanowić dzienny rekord dystansu – 162,3 km. Było ostro.

Dzień VII – Bohumin – Pietraszyn

79.28 km 5.00 km teren | 04:18 h 18.44 km/h: |  Maks. pr.:42.55 km/h |  Temperatura:25.0 |  HR max:149 ( 74%) |  HR avg:107 ( 53%) |  Podjazdy:330 m |  Kalorie: 1550 kcal

Wczoraj było ostre koksowanie, więc dziś postanowiliśmy zrobić luźniejszy dzień. Leniwie rozpoczęliśmy dzień, przyłączył się do nas nawet młody kot – buszując wokoło namiotu, aż wreszcie wtargnął do środka. Nieźle nas zaskoczył wskakując pomiędzy tropik, a sypialnię. Po wyjściu z namiotu zostaliśmy zaproszeni przez gospodarzy na naprawdę obfite śniadanie – parówki, kanapki, herbata. Ledwo co zjedliśmy jedną porcję, a już nadlatywała kolejna. Było nam bardzo miło, ale niestety musieliśmy się już powoli zbierać.

2011 sakwy 13

Przed odjazdem gospodarz wytłumaczył nam drogę w stylu: Teraz w prawo, później prosto, prosto, w lewo, w prawo, w lewo, prosto, w lewo…. Roześmiani zaistniałą sytuacją ruszyliśmy w pierwszy, obrany kierunek – na miasto po zakupy oraz wymianę złotówek na czeskie korony. Przedostaliśmy się na czeską stronę miasta i wystartowaliśmy z Cieszyna dopiero o 13:00. Kierunek Bohumin. Jakby było tego mało po 15 km dorwała nas gwałtowna burza, całe szczęście udało się schronić na pobliskim przystanku. Godzinę oczekiwania na dalszą jazdę umilały oczywiście żelki.

Czym dłużej jechaliśmy w Czechach tym bardziej utrwalaliśmy się w przekonaniu, że napotykani pojedynczo na szosie rowerzyści są mniej uprzejmi – mało kto odpowiadał na pozdrowienie ręką. W Polsce pod tym względem jest zdecydowanie lepiej. Przynajmniej jest tam znacznie lepiej rozwinięta infrastruktura dla rowerzystów, np. często pojawiają się wymalowane na jezdni osobne pasy dla rowerów. Zbliżając się do polskiej granicy napotkaliśmy ogromne magazyny, mogłoby się wydawać firmy dzięki której w ogóle jedziemy – Shimano. Granicę z Polską przekraczamy w Chałupkach, w dalszej kolejności kierujemy się asfaltem w bardzo dobrym stanie na Tworków. Przed samą miejscowością trafiamy na mały korek, przyczyną okazuje się być wypadek. Ciężarówka z piachem wyleciała z drogi. Za radą policjanta omijamy to miejsce polem. Idąc po świeżo ściętym zbożu obserwujemy całą akcję, między innymi siedzących strażaków na drogowej barierce. W połowie drogi dodatkowo zostajemy ostrzeżeni przed możliwością pęknięcia linki od dźwigu, więc bez zastanowienia zwiększamy bezpieczną odległość. Widząc zbliżającą się burzę znajdujemy miejsce do rozbicia namiotu w Pietraszynie – niedaleko granicy z Czechami. Udaje nam się postawić namiot kiedy burza dopiero co się rozkręca. Całe szczęście szybko przechodzi. Zostaliśmy poczęstowani herbatą z miętą (której zresztą Bodek za bardzo nie lubi), jemy kolację w akompaniamencie ryków (jak się później dowiadujemy) jedzących świń i po spokojnym dniu idziemy spać.

 2011 sakwy 14

Dzień VIII – Głuchołazy – Meszno

113.03 km 10.00 km teren | 06:00 h 18.84 km/h: |  Maks. pr.:58.02 km/h |  Temperatura:34.0 |  HR max:159 ( 79%) |  HR avg:116 ( 58%) |  Podjazdy:863 m |  Kalorie: 2781 kcal

Rano znowu przywitała nas wspaniała pogoda, ostatnio co do tego mamy szczęście. Wyjeżdżamy z Pietraszyna w kierunku Kietrza. Większą cześć drogi pokonujemy wśród ogromnych pól położonych na znakomicie pofałdowanym terenie. Wielkie, odkryte przestrzenie dodatkowo zdobią niezliczone snopki siana. Aż miło pokonuje się kolejne kilometry. Z Kietrza do Prudnika przez Głubczyce droga mija bardzo leniwie i powoli. Słońce nie daje wytchnienia i cały czas zaszczyca nas swoją obecnością w pełnym blasku. Ukształtowanie terenu coraz bardziej się fałduje. Wczoraj, w okolicach Chałupek dość mocno się wypłaszczyło i jechaliśmy praktycznie jak w centrum Polski. Dojeżdżamy do Głuchołaz. Dość niedawno byłem w nich na III zlocie ForumRowerowe.org, więc dość dobrze znam okolice. Nabyta wiedza się przydaje i bez problemu znajdujemy Biedronkę. Jemy jakiś większy posiłek i robimy zakupy. Samo miasto jest bardzo ciekawe, położone u podnóża gór Opawskich i Biskupiej Kopy. Praktycznie zaraz przy granicy z Czechami i ok. 20 km od Rychlebskich Ścieżek – miejsca stworzonego dla rowerzystów.

2011 sakwy 15

Po dłuższej chwili ukrywania się w cieniu przed nieustępliwymi promieniami słońca ruszamy w stronę przejścia granicznego z Czechami. Znajduje się ono na końcu miasta, zaraz po dość stromym podjeździe. Na jego szczycie widzimy naprawdę konkretnie załadowany kartonami rower – obstawiamy, że wystarczyłby lekki podmuch wiatru, aby znikł w przestworzach wraz z właścicielem. Po czeskiej stronie jedziemy wzdłuż polskiej granicy, teren staje się coraz bardziej górzysty, pokonujemy liczne podjazdy i zjazdy w bardzo przyjemnej scenerii. Podczas krótkiego postoju, aby skorzystać z toalety, ciekawskie krowy z pobliskiego pastwiska się zbiegają i obserwują całe zdarzenie. Sytuacja prezentuje się niezwykle komicznie. Całe szczęście palące słońce powoli zachodzi. Docieramy tak do Jarnołtowa, aby kawałek za nim skręcić bezpośrednio na Meszno. Spory odcinek trasy pokonujemy delikatnym zjazdem wśród kilku wiosek położonych niedaleko strumyka. Mijamy jeszcze tylko kilka ciekawie brzmiących miejscowości np. Kałków i jesteśmy już na miejscu. Tym razem teoretycznie mamy zagwarantowany nocleg u chrzestnej Kamila. Teoretycznie, ponieważ postanowił jej zrobić niespodziankę i jej nie uprzedził. Dodatkowo bardzo dawno się nie widzieli. Całe szczęście chrzestna była na miejscu. Zostaliśmy bardzo miło przywitani, zjedliśmy sytą kolację, wzięliśmy prysznic. Upraliśmy nawet nasze ubrania w pralce, chociaż myśleliśmy, że są całkiem czyste to po wyjęciu faktycznie ładniej pachniały. Po wieczorze w takich luksusach udaliśmy się spać, normalnie w namiocie.

2011 sakwy 16

Dzień IX – przeł. Lądecka – przeł. Puchaczówka

72.09 km 5.00 km teren | 04:15 h 16.96 km/h: |  Maks. pr.:74.59 km/h |  Temperatura:30.0 |  HR max:162 ( 81%) |  HR avg:118 ( 59%) |  Podjazdy:1033 m |  Kalorie: 2040 kcal

Dziś poranek zaczęliśmy dość niestandardowo, pobudka o 9:00 i start na rowerach dopiero o 13:00. Przez ten czas chrzestna Bodka miło nas ugościła, zjedliśmy porządne śniadanie i obiad. Można powiedzieć, że rozpoczął się dość spokojny, regeneracyjny dzień. Z Meszna kierowaliśmy się na Otmuchów gdzie mogliśmy podziwiać widoczne z drogi jezioro Otmuchowskie, na jego drugim, odległym brzegu były widoczne liczne wiatraki. Następnie obraliśmy azymut na Paczków (prawdopodobnie stolica pracowników poczty) z której odbiliśmy na przejście graniczne z Czechami i dalej na przełęcz Lądecką. Mapa wskazywała jej wysokość na 666 m n.p.m. – motywującą oczywiście do dalszej jazdy. Po dość przyjemnej wspinaczce jednak się okazało, że jest o metr niższa. No cóż, trzeba jechać dalej. Zjeżdżamy licznymi serpentynami do samego Lądka-Zdrój. Z tej niewielkiej, ale klimatycznej miejscowości obieramy trasę na Bystrzycę Kłodzką przez Stronie Śląskie. Na naszej drodze jest jeszcze do pokonania jedna przełęcz – Puchaczówka. Ty razem już trochę wyżej, na 864 m n.p.m.

Na początku naszej drogi na szczyt podczas odpoczynku mija nas inny sakwiarz krzycząc Crosso rządzi! – jak widać główny znak rozpoznawczy polskich sakwiarzy, sam oczywiście też je posiada. Podjazd na przełęcz jest już większym wyzwaniem. Jest dość długi, ale za to w jego wyższych partiach rozpościera się piękny widok na Masyw Śnieżnika z bardzo dobrym widokiem na Czarną Górę. Przypominają się czasy kiedy tam się szalało na zlocie eMTB, po prostu świetne okolice. Po zdobyciu przełęczy zjeżdżamy z lekkim dokręcaniem praktycznie do samej Bystrzycy Kłodzkiej. Następnego dnia planujemy już uderzać na Pragę więc z pomocą ludzi znajdujemy Biedronkę, aby zrobić jakieś większe zakupy. Widocznie Bodek zbyt bardzo wziął sobie to do serca i nakupił rzeczy za 100 zeta. Ledwo co to pomieściliśmy, ale za to uzbierał się całkiem pokaźny prowiant – obstawiam, że gdzieś spokojnie tydzień na odludziu by się wytrzymało. Za dnia, nieprzysłonięte chmurami słońce powoli znika za horyzontem, zaczyna panować przyjemny, delikatny chłód.

Miejsce na nocleg po kilku próbach znajdujemy kilka kilometrów za Bystrzycą Kłodzką. Po niewielkich wątpliwościach Pani pozwala nam wejść na podwórko. Proponuje nam nocleg pokoju gościnnym ulokowanym na zewnątrz budynku, przy stodole w dawnej świniarni. Początkowo nie możemy uwierzyć, do dyspozycji mamy łóżko, oddzielną kuchnię z gazem, toaletę i to wszystko za darmo. Ludzie potrafią nas miło zaskoczyć, już byliśmy zdesperowani i chcieliśmy się rozbić z namiotem nawet na betonie. Dosłownie, lepiej nie mogliśmy trafić.

2011 sakwy 17

Dzień X – przeł. Spalona – Hradec Králové

97.43 km 5.00 km teren | 05:56 h 16.42 km/h: |  Maks. pr.:64.18 km/h |  Temperatura:33.0 |  HR max:155 ( 77%) |  HR avg:118 ( 59%) |  Podjazdy:1146 m |  Kalorie: 2780 kcal

Po rozstaniu ze wspaniałą gospodynią i podziękowaniu za rewelacyjną gościnność ruszyliśmy na podbój przełęczy o nazwie „Spalona”. Całość prowadzi licznymi serpentynami i asfaltem w nie za dobrej kondycji. Docieramy na samą górę, słońce zaczyna się dopiero co rozkręcać. Krótki kawałek zjazdu do Mostowic i jesteśmy po raz kolejny na przejściu granicznym z Czechami, tym razem zagościmy tam na dłużej. Uderzamy już bezpośrednio na Pragę. Po stronie naszych sąsiadów zaczynają się coraz bardziej konkretne podjazdy, zaraz za granicą wzbijamy się na wysokość niemal 1000 m n.p.m., a słońce cały czas nie odpuszcza. Termometr wskazuje momentami 34 st. C. Po dość wymagających podjazdach na początek dnia jazda staje się bardziej płynna. Kierujemy się na Hrádec Kralové przez Opočno. W kolejno mijanych miejscowościach szukamy jakiegoś kantoru – bezskutecznie. Całe szczęście wcześniej wymieniliśmy trochę złotówek na 500 koron i właśnie za te pieniądze robimy nasze pierwsze zakupy. Woda, serki i bułki. W piekarniku przed sklepem wszystko smakuje zacnie, chociaż za bardzo jeść się nie chce.

2011 sakwy 18

Do Hradec Králové dojeżdżamy grubo popołudniu. Miejscowość wyróżnia się na mapie obwodnicą, a właściwie pierścieniem okalającym całe miasto. Na miejscu zostaje to zweryfikowane – centrum miasta jest praktycznie wyłączone z ruchu. Po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy główne miejsce spotkań ludzi, bardzo ładne uliczki, fontanny i ścieżki położone wzdłuż rzeki. Dochodzi szósta popołudniu, większość normalnych sklepów jest już zamkniętych, całe szczęście nie dotyczy to budki z lodami. Zamawiamy „meszane”. Delektując się kolejnymi chłodnymi kęsami przypadkiem w gąszczu szyldów zauważamy kantor. Wyrobiliśmy się zaraz przed zamknięciem i oto tak mamy nasz pierwszy czeski tysiąc. Godzina robi się coraz bardziej późna. Po małych trudach wylatujemy za miasto, tam odbijamy na pierwszą miejscowość którą zauważyliśmy. Przebijamy się do kolejnej – łączy je ścieżka rowerowa/piesza wielkości jednego samochodowego pasa, po prostu rewelacja. Napotykamy ogródki działkowe i wiele jednorodzinnych domków w Stežery’ach, więc tutaj postanawiamy szukać noclegu.

Myśleliśmy, że dość łatwo się porozumiemy po czesku w sprawie rozbicia namiotu, nic bardziej mylnego. Czeska Pani tak szybko mówi, że ledwo co się dogadujemy. W każdym bądź razie znowu szczęście nam dopisuje, dostajemy zezwolenie na rozbicie namiotu nieopodal ogólnodostępnego basenu, który równocześnie służy za zbiornik przeciwpożarowy. Dosłownie trafiliśmy 6’tkę w Totka – po całym upalnym dniu nie ma nic lepszego niż kąpiel w basenie.

2011 sakwy 19

Dzień XI – Stęžery – Praha!

120.17 km 5.00 km teren | 05:40 h 21.21 km/h: |  Maks. pr.:51.07 km/h |  Temperatura:34.0 |  HR max:159 ( 79%) |  HR avg:114 ( 57%) |  Podjazdy:554 m |  Kalorie: 2433 kcal

Wreszcie dziś nadszedł ten dzień, ostateczny dzień ataku na Pragę! Ruszyliśmy prosto do celu szosą. Chcieliśmy ominąć główną trasę, a właściwie autostradę bocznymi, wojewódzkimi drogami. Przez dłuższy czas coś nam się nie zgadzało z mapą, a szukaliśmy trasy o numerze 611. Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że główna trasa którą chcieliśmy ominąć jest naszą 611, a Autostrada jest położona kawałek dalej. Co jak co, ale po krótkich perypetiach umilanych od czasu do czasu jedzeniem czeskich lodów trafiliśmy na właściwą trasę i mknęliśmy cały czas do przodu. Sprzyjał nam wiatr – praktycznie nie wiał nam w twarz, średnia też była niczego sobie. Dokuczało jedynie mocne słońce – opalając wyłącznie naszą lewą stronę. W jednej z mijanych przez nas miejscowości zaznaliśmy chwili ukojenia – publiczny wodotrysk. Tak się przejęliśmy chłodzeniem naszych ciał, że przechodzący obok ludzie tylko się uśmiechali. Kamilowi dodatkowo zaczęli robić zdjęcia. Nastrój był naprawdę bardzo przyjazny.

2011 sakwy 21

Jakby było jeszcze tego mało napotkaliśmy jeszcze prawdziwego Thor’a i Wolverine’a, a przynajmniej ludzi wyglądających praktycznie tak samo jak oni – też oczywiście jadących na rowerach. Czym byliśmy bliżej Pragi tym bardziej wyczekiwaliśmy znaku który nas przywita, nasze wyobrażenia sięgały już niczym wzniesionego specjalnie dla nas łuku triumfalnego, wielkiej ogromnej tablicy Witamy w Pradze. Przywitała nas niewielka, jakich wiele tablica z napisem miejscowości. Praga. Droga wjazdowa do centrum miasta ciągnęła się bardzo długo, 4 pasy w każdą stronę, nieopodal leciała naziemna część metra. Jechaliśmy tak do samego centrum po asfalcie, brak cienia, żar lejący się z nieba był coraz bardziej odczuwalny. Początkowo miasto wyglądało jak jedno z wielu. Czym bardziej się w nie zagłębialiśmy zaczęły się wyłaniać wspaniałe budynki. I tak dotarliśmy do starówki. Wszystkie drogi w starym mieście są praktycznie wyłożone z kamienia. Budynki zostały zachowane w świetnym stanie. Tylko pozazdrościć – budzi się wewnętrzny głos przypominający powojenną Warszawę. W otoczeniu zabytkowych kamienic i po kocich łbach pokonujemy zacny podjazd w środku starego miasta. Jest to wyzwanie.

2011 sakwy 20

Robi się już powoli późno, rozpoczynamy poszukiwanie noclegu. Znajdujemy go w schronisku młodzieżowym blisko centrum. Zostajemy na jedną noc – koszt 500 koron dla dwóch osób. Po miłym prysznicu i ulokowaniu się na miejscu idziemy obejrzeć miasto nocą. Wałęsamy się licznymi uliczkami, klimat jest naprawdę sympatyczny. Można się praktycznie na każdą narodowość. Ostatecznie na kolacji lądujemy w KFC, jest trochę drożej niż w Polsce, ale nie możemy się powstrzymać i najadamy się do pełna. Nie mogło się obyć bez wielkiej dolewki – zwłaszcza, że Bodka paliło.

Dzień XII – Praha – Mlody Boleslav

84.37 km 5.00 km teren | 05:09 h 16.38 km/h: |  Maks. pr.:46.60 km/h |  Temperatura:32.0 |  HR max:148 ( 74%) |  HR avg:105 ( 52%) |  Podjazdy:596 m |  Kalorie: 1517 kcal

Budzimy się wyspani w wygodnych łóżkach, a nie jak do tej pory na karimatach. Od rana rozpoczynamy zwiedzanie Pragi. Przemierzamy liczne boczne uliczki, wszędzie gdzie spojrzeć widać kamienice w rewelacyjnym stanie. Wyjęte niczym sprzed kilkuset lat. Większość nawierzchni stanowią kamienie. Dla roweru na wąskich slickach i z bagażem stanowi to lekkie utrudnienie. Zbytnio się tym nie przejmujemy, wystarczy jedynie zmniejszyć tempo i spokojnie delektować się urokiem miasta. Widać sezon jeszcze trwa, wszędzie jest pełno turystów, jeśli chodzi o sakwiarzy to widzieliśmy raptem kilku, przyciągamy wręcz uwagę. Ekipa wesołych Pań z Hiszpanii zaprosiła nas do wspólnego zdjęcia, w tym czasie ktoś obok robi nam zdjęcia. Naprawdę jesteśmy miło odbierani.

2011 sakwy 22

Kontynuujemy naszą wędrówkę, objeżdżamy większą część starego miasta oglądając większość ciekawych dla nas zabytków. Następnie kierujemy się na most Karola gdzie zamierzamy przekroczyć Wełtawę i zwiedzić drugą część Starego Miasta. Zbliżając się do mostu możemy się delektować panoramą Pragi – co ciekawe, oprócz budynku telewizji nie ma w mieście wysokiej zabudowy. Zero wieżowców. I jeszcze do tego bardzo długie zamkowe schody – jednak nie ryzykowaliśmy wędrówki nimi.

Wędrujemy po moście, nie jest w sumie długi, jego krawędzie zdobi wiele posągów ze złotymi artefaktami, zdobieniami. Prosimy przypadkowych przechodniów o zrobienie nam zdjęcia, oczywiście pytami się po angielsku – jak się później okazało byli również Polakami, świat jest mały. Po drugiej stronie rzeki podążamy Złotą Uliczką. Jest trochę popołudniu, temperatura cały czas utrzymuje się w granicach 33 stopni na plusie. Powoli zaczynamy się kierować na wylotówkę z Pragi. Oczywiście nie mogło zabraknąć zakupów pamiątek. Kamil obkupił praktycznie całą rodzinę drobiazgami z wizerunkiem Pragi. Ja również zaopatrzyłem się w drobne gadżety – naklejkę i naszywkę z herbem miasta Pragi. Będzie – mam nadzieję – elementem powiększającej się nieustanie kolekcji. Jeszcze ostatnie spojrzenie przez ramię i opuszczamy Stare Miasto kolejnym mostem. Kierujemy się w drogę powrotną do Polski. Wyjazd wbrew pozorom nie jest łatwy, trzeba znowu się przepchać przez całe miasto, do tego jeszcze w niezłym upale. Po kilku godzinach walki, podjazdów znów jesteśmy na trasie. Znak informujący o wjeździe do Pragi nieubłaganie znika za nami. Droga jest bardzo prosta, do granicy jedziemy praktycznie cały czas tą samą trasą. Oczywiście tylko pozornie. W trakcie nie obyło się bez niespodzianek. Napotkaliśmy remontowany most, a autostradą raczej nie pojedziemy. Więc musieliśmy poświęcić trochę czasu na znalezienie objazdu. Czesi jak zwykle okazali się bardzo pomocni, mimo bariery językowej udało się porozumieć i kolejna przeszkoda została pokonana wybudowaną tymczasową kładką. W wolnym czasie odpoczywamy w cieniu, jedziemy wzdłuż rzeki, od czasu do czasu się chłodzimy i oto tak nasz dzisiejszy etap kończymy noclegiem w Mlody Boleslav. Nocujemy na podwórku u Czechów, bez problemu pozwalają się nam rozbić w narożniku ich posesji. Kładąc się spać w oddali słyszymy grzmoty, a niebo pokrywa się lekkimi błyskami. Nocą przechodzi nad nami burza. Całe szczęście bez większych komplikacji, zostało jedynie zerwane przykrycie naszych rowerów i powywracane wieszaki na ubrania Czeskiej rodziny. Śpimy jak zabici.

2011 sakwy 23

Dzień XIII – Harrachov – Jelenia Góra – FINISH!

116.27 km 5.00 km teren | 06:02 h 19.27 km/h: |  Maks. pr.:63.56 km/h |  Temperatura:30.0 |  HR max:163 ( 81%) |  HR avg:119 ( 59%) |  Podjazdy:1391 m |  Kalorie: 2820 kcal

Nieubłaganie nastał ostatni dzień naszej podróży. Planowaliśmy rozłożyć ten odcinek na dwa dni, ale w szybko udało się wyjechać z Pragi i trochę nadrobiliśmy. Przed nami nie mało przewyższeń, więc wstajemy wcześniej i narzucamy większe tempo. Poranek po burzy jest dość chłodny, musimy narzucić na siebie wiatroodporne ciuchy. Czym słońce zaczyna się pojawiać wyżej na niebie tym temperatura znacznie rośnie. Kiedy zaczynamy pokonywać podjazdy po czeskiej stronie rośnie do 30 stopni. Ukojenie przynosi cień, który często nas kryje na licznych serpentynach i nawrotach wśród lasu. Większość drogi pokonujemy wzdłuż rzeki więc chłodzą nas delikatne podmuchy wiatru. Droga, chociaż pnie się głównie w górę jest bardzo przyjemna.

2011 sakwy 24

Po drodze niespodziewanie ukazuje nam się kaplica położona dosłownie na skarpie. Do przepaści dzielą ją centymetry, widok jest niesamowity. Kilkadziesiąt metrów od niej jest widoczny punkt widokowy, położony również na urwisku. Całość bardzo ładnie komponuje się ze skałami. Budowa musiała na pewno wymagać wiele wysiłku. Jesteśmy coraz bliżej granicy z Polską więc wypadałoby zrobić zakupy czeskich pyszności – decydujemy się na czeskie chipsy i klasyczną Kofolę. Może i niezdrowe, ale nie ma to jak dobra uczta. Do tego niezwykły i ciekawy smak Kofoli, dla smakuje jak połączenie coli i babcinych ziółek. Niedaleko przed granicą z Polską odwiedzamy na chwilę skocznię narciarską w Harrachov’ie. Zatrzymujemy się w znacznej odległości od niej, ale cały czas robi niezłe wrażenie swą wielkością. Jest jakby nieodłącznym elementem górskiego zbocza.

2011 sakwy 25

Trasa jest naprawdę bardzo dobra, nawierzchnia pierwsza klasa. Cały czas miło się wije w lesie, a więc tak pokonujemy kolejne wzniesienia, zjazdy i docieramy na przełęcz Szklarską. Cali zalani potem i wymęczeni dość mocnym tempem. Do tego zalesiony teren nie sprzyja chłodzeniu przez wiatr. Jesteśmy niezmiernie zadowoleni. Podczas zjazdu niepodziewanie straciłem jedną szprychę z tylnego koła – oczywiście od strony kasety. Cieniowane Sapim’y Race (2.0-1.8-2.0) wytrzymały już jedną wyprawę, ale teraz widocznie przeciążenie okazało się zbyt duże. Na przyszły rok trzeba będzie złożyć jakieś mocniejsze koło – dobrze, że nie zaliczyłem żadnego dzwona. Od przełęczy Szklarskiej do samej Szklarskiej Poręby delektujemy się delikatnym i płynnym zjazdem. Wyjeżdżamy od razu z miasta w kierunku Jeleniej Góry. Wylotówka prowadzi malowniczo, z jednej strony wzdłuż rzeki, a z drugiej kończy się skalną ścianą. Kolejne kilometry mijają bardzo przyjemnie. Aby już dotrzeć do Jeleniej Góry musimy pomęczyć jeszcze trochę podjazdów. Sprawy nie ułatwiało uciekające powietrze z mego tylnego koła. Na miejsce jest niedaleko, a już nam nie chciało się zmieniać dętki, więc byliśmy skazani na dopompowywanie jej co ok. 10 min. Winowajcą okazał się siedzący w oponie kolec. Jakoś dotURLaliśmy się na dworzec PKP i kupiliśmy bilety do Warszawy. Mamy wolne dwie godziny więc długo się nie zastanawiając wyruszyliśmy na poszukiwania pizzerii, aby uczcić nasz wyczyn. 58 cm na dwóch wystarczyło – najedzeni i zadowoleni z naszej wyprawy mogliśmy wreszcie spokojnie się rozłożyć, zamknąć oczy i przywołać wszystkie wspomnienia.

Było warto. Wielkie dzięki Kamil za towarzystwo, oraz że udało się wytrzymać. Oraz wielkie podziękowania dla wszystkich ludzi napotkanych przez z nas po drodze co nam pomogli, ugościli i nas przenocowali.

2011 sakwy 26

Galeria Zdjęć

Statystyki:

– 1295,62 km – 98:23 h jazdy

– 13 dni w trasie

– 13069 m przewyższeń

– 36342 spalonych kilokalorii

Nasze wnioski z wyprawy:

– Bez koksu nie ma jazdy (brać dużo witamin, minerałów)

– Krem do opalania – dużo

– Dokładnie przygotować podstawowe informacje o odwiedzanym kraju, ciekawe miejsca, zabytki

– Przygotować podstawowe zwroty w obcym języku (na papierze)

– Wymieniać wcześniej pieniądze, lepiej gdzieś w kraju, przy granicy są duże prowizje

– Mały drobiazg z polski, dawany ludziom w ramach podziękowania

– Mapa centrów dużych miast

– Zapoznać się wcześniej z innymi relacjami z tych terenów

– Chustka pod kask – długie podjazdy

– Chusteczki nawilżone są bardzo przydatne – m.in. mycie siebie jak i naczyń

– Duży wspólny garnek + lekkie naczynia do rozdzielenia porcji

– Jak najmniej czekoladowych i topliwych produktów

– Ładowarka słoneczna może być ciekawą opcją, ale bez niej się obyło

– Im dalej na zachód tym później koszą trawę

– Ludzie ogólnie są świetni, przyjaźnie nastawieni i gościnni!