Dzień 4 – Bratysława
Budzę się w samą porę. Podczas składania mojego obozowiska pojawia się ekipa, która wyjaśnia mi zastosowanie tego okrągłego budynku. Należy on do służb porządkowych, nawet za bardzo nie przejmują się moją obecnością, tylko ładnie się witam i życzę miłego dnia 😉
Co jak co, trzeba jechać dalej. Początkowo jest tragedia, trzeba się jeszcze rozruszać, kiepsko przespana noc daje o sobie znać. Teraz doceniam to, że przejechałem Wiedeń nocą, ruch robi się coraz większy, a ja jestem już na spokojnej drodze w kierunku Bratysławy. Wszystko wygląda ładnie, dobry asfalt, słońce które cały czas niemiłosiernie grzeje i prosta trasa. Jednak i tutaj mogą czaić się niespodzianki. Droga w remoncie.
Jechać się dalej nie da, nawet bokiem, ale od czego jest objazd! I to nie byle jaki! W całości polnymi drogami. Jazda szosówką po szutrze nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Nawet mniejsza z nierównościami, aby tylko nie złapać kapcia. Jedynym plusem objazdu jest to, że mogę z bliska zobaczyć farmę wiatrową. W polu stoi naprawdę mnóstwo wiatraków, które z bliska wyglądają monstrualnie.
Tuż przed samą granicą mam do przejechania jeszcze kilka górek. Największe wrażenie robią małe miejscowości w których droga ładnie przedziera się przez zabudowania.
Przekraczam granicę i praktycznie od razu ukazuje mi się znak ze stolicą Słowacji – Bratysława. Z daleka robi niesamowite wrażenie, ulokowane na zboczu góry wraz z górującą wieżą. Nie mam zamiaru pchać się do centrum, wiedząc co mnie czeka z dużym natężeniem ruchu. Postanawiam więc przejechać bokiem aż do Dunaju, którym następnie będę kierował się w stronę Budapesztu.
Przebijam się przez miasto, znajduję McDonald’s w którym robię krótki postój i jadę dalej. Stan dróg czy ogólnie zabudowań idealnie widać na obrzeżach. W Wiedniu było wiele ładnych zabudowań, a na Słowacji widać już różnicę. Najbardziej trzeba uważać na ciągniki, jest zakaz draftingu za nimi 🙂
Bez problemu trafiam na drogę wzdłuż Dunaju. Od razu wjeżdżam na asfaltową ścieżkę, która biegnie na szczycie wału. Kręci się tutaj wielu rowerzystów, rolkarzy. Po lewej mam duży zbiornik „Vodné dielo Gabčíkovo”. Jakby było mało wody to po prawej, drugiej stronie wału też są małe jeziorka, używane jako kąpieliska. Wszystko to wygląda bajecznie.
Jednak euforia zaczyna ustępować miejsca rzeczywistości. Słońce ostro praży, zero cienia, sklepów, zabudowań – znajduję się na istnym pustkowiu!
Woda wchodzi we mnie jak w gąbkę, dodatkowo się nią polewam. Całe szczęście mam jej spory zapas, nauczony poprzednimi upalnymi dniami. Kilometry niesamowicie się dłużą, zaczynam liczyć nawet słupki. Sama rzeka jest niesamowita, a zbiornik wodny ogromny. Setki betonowych płyt pokrywa jej brzeg. Tylko teraz już nie robi na mnie takiego wrażenia i chcę się dostać na drugi brzeg do cywilizacji.
Wreszcie docieram do zapory, po której przeprawiam się na drugi brzeg. Oprócz niej jest to możliwe jeszcze za pomocą promów, które znajdują się w wielu miejscach. Sama zapora jest potężna! Jednocześnie pełni też funkcję śluzy. Chowam się w cieniu i czekam aż jakiś statek zrobi z niej użytek, niestety moja cierpliwość się kończy i ruszam dalej w poszukiwaniu sklepu. Daleko nie zjeżdżam i robię dłuższy postój pod Tesco. Kupuję ile się da, a w tym litrowe lody. Tym razem nie zapominam o kremie Nivea, moja skóra ma już dosyć tych potwornych promieni słonecznych, a zrobiłem błąd i nie wziąłem ze sobą kremu przeciwsłonecznego. Nie spodziewałem się, że piekarnik zostanie otwarty na tak długo 🙂 Odpoczywam kawałek nad strumykiem, trzeba ruszać dalej, trochę się zasiedziałem.
Kolejne drogi to głównie tylko żar z nieba i asfalt. Każde zacienione miejsce witam z ulgą. Zmuszam się aby jechać dalej, ale jest warto – kilometry jako tako lecą. Na fragmencie do Węgier nie zapomnę okropnego fragmentu drogi, na którym asfalt został wylany bezpośrednio na płyty. Towarzyszy mi przez dobre kilka godzin swoim rytmem, rytmem podskakującego roweru na łączeniach. Granicę przekraczam mostem nad Dunajem, Węgry witajcie! Jadę cały czas bardziej na południe, więc nie ma co liczyć na niższe temperatury. Deszcz też nie chce padać.
Krajobraz powoli się zmienia. Jest więcej krzaków oraz sporo drzew niespotykanych w Polsce. Niestety drogi pozostawiają wiele do życzenia, jedynie można liczyć tylko na niektóre.
Dzień powoli ma się ku końcowi, więc zaczynam szukać pola namiotowego. Ostatnia noc na ławce nie przypadła mi do gustu 😉 Docieram do turystycznej miejscowości Tata położonej nad jeziorami. Faktycznie ludzi jest dość sporo, więc dość łatwo znajduję pole namiotowe. Okazało się, że to jest bardziej kompleks rozrywkowy z basenami niż pole namiotowe. Szukam dalej, tym razem wypłacam pieniądze z bankomatu. Po dłuższej chwili poszukiwań znajduję i drugie, można tam płacić nawet w euro czy kartą. Szybko rozbijam biwak, biorę prysznic i szukam czegoś do jedzenia. Po skosztowaniu lokalnego kebaba i piwka lecę spać. Chociaż jestem okropnie zmęczony, to sen tak łatwo nie przychodzi. Wysoka temperatura, nawet w nocy to uniemożliwia. Śpię nawet niczym nie przykryty. Tutaj właśnie wychodzi minus namiotu bez moskitiery – co raz zsuwam się i wpadam w piach oraz wędruje po mnie różne robactwo.