Dzień 3 – Wiedeń
Noc była dość ciekawa. Zaczęło nagle niemiłosiernie wiać i padać. Mój tarp nie wytrzymał presji i się zerwał – musiałem go aż trzymać. Całe szczęście nie trwało to długo. Standardowo coś jemy, pakujemy się i ruszamy w trasę. Pragi za bardzo nie zwiedzamy, zatrzymujemy się tylko za miastem w piekarni, którą opróżniamy z bułek z serem żółtym 😉
Niestety widać już po Krzychu duże zmęczenie. Mała ilość snu oraz upał zrobił swoje. Ja jeszcze jakoś się trzymam, ale trzeba będzie na to uważać. Czechy zdecydowanie bardziej podobają mi się do jazdy niż Niemcy. Ciekawsze górskie tereny, normalne ceny w sklepach i taki bardziej polski klimat, czuję się tutaj prawie jak w domu. Jednak co trzeba przyznać, nic nie przebije niemieckich dróg pod względem jakości.
Po małym fragmencie i długiej rozmowie pod sklepem postanawiamy się rozdzielić z Krzychem. Jadę już dalej sam swoim tempem. Niestety to głównie wynik trudnych warunków i jazdy praktycznie od świtu do zmierzchu. Dodatkowo jestem ograniczony czasem – muszę wrócić na czas, aby wyrobić się na wyjazd z Niną. Więc ja jadę swoim tempem, a Krzychu swoim na spokojnie. Wreszcie na siłę nie ma co się męczyć – to są wakacje 😉 Tutaj też zamiast jechać krajówką, postanawiam jechać bokiem i to wbrew zakazom jazdy informujących o remoncie drogi. Jakoś często rowerem udaje się takie fragmenty przejechać. Tym razem też, ale kosztem jazdy po szutrze 🙂
Drogi cały czas falują w górę i w dół, nie można narzekać na monotonię. Po drodze mijam wiele ciekawych miasteczek, położonych w różnych interesujących miejscach. Mała miejscowość niedaleko jeziora jest miejscem, które wyjątkowo zapamiętałem. Ulokowana obok polana, aż się prosi aby rozbić tam namiot i zostać na noc. Niestety jeszcze mam ładny kawał dnia do jazdy, więc oglądam się przez ramię i ruszam dalej.
We dwójkę podróżuje się zawsze raźniej, bezpieczniej i ma kto zawsze przy pilnować rower pod sklepem. Z tym ostatnim mam większy problem jak chcę zrobić zakupy w Kauflandzie czy Lidlu – po prostu tam jest taki ruch (jak w Polsce w sobotę czy niedzielę), że strach zostawić rower pod sklepem. Jestem zdany na małe, lokalne sklepy, których odnalezienie przy trasie jest dość problematyczne.
Bez większych trudności docieram do granicy z Austrią w miejscowości Grametten. Oczekiwałem jakiegoś dużego przejścia granicznego, a w rzeczywistości wygląda to jakbym wyjeżdżał do nowego województwa 😉 Na pamiątkę przyklejam naklejkę MGR’a (może ktoś ją tutaj znajdzie) i bez ociągania ruszam dalej.
Od granicy prowadzi najładniejszy fragment mojego wyjazdu. Przemierzam góry małą, lokalną drogą, która urokliwie prowadzi po zboczach. Nabrałem do tej pory sporo wysokości, więc przede mną dużo zjazdów. Temperatura też jest niższa, co pozytywnie wpływa na nastrój. Po prostu jedzie się jak marzenie… Chyba nawet wiatr sprzyja 😉
Kilometry lecą jak szalone. Mijam kolejne ładne miasteczka. Panuje tutaj godny naśladowania porządek, jest czysto, nie ma reklam, a niektóre przystanki wyglądają jak dosłownie domy – okna wraz z doniczkami, w których rosną kwiaty.
Niestety aby nie było tak pięknie – wychodzi u mnie długa jazda w słońcu. Zaczyna lecieć krew z nosa. Muszę się zatrzymać, schłodzić kark i uzupełnić płyny. Tutaj na kark obowiązkowo musi być jakaś osłona, np. bandana. Udaje się opanować sytuację i ruszam dalej – zdecydowanie spokojniej.
W Austrii postoje zazwyczaj robię pod większymi sklepami, np. Lidl. Tutaj jest podobnie jak w Niemczech – mały ruch. Więc zostawiając rower pod sklepem za bardzo się nie obawiam. W środku miałem też śmieszną sytuację. Głodny, chcę wziąć sobie bułkę i tak głowię się jak to zrobić. Ostatecznie się udało, ale aby to zrobić to najpierw musiałem szpatułką zrzucić drożdżówkę do zapadni. Następnie odchylić drzwiczki, drożdżówka spada niżej, później chwytam ją szczypcami i wreszcie może trafić do moich rąk. Zabawa jak w wesołym miasteczku!
Drogi są bardzo dobre, leci się aż miło. Nabrałem sporo wysokości, więc do Wiednia mam w większość w dół. Miałem zaszczyt zjechać kilkunastukilometrowym, delikatnym zjazdem. Nie obyło się też bez podjazdów. Jednym z najciekawszych był w miejscowości Maissau, gdzie otaczałem górę. Następnie zjazd i piękne widoki. Słońce powoli się ma ku zachodowi, robi się jeszcze ładniej. Upał nie jest strasznie dokuczliwy, ale dziś postanawiam, aby wykorzystać chłód nocy i dojechać do Wiednia.
Jedzie się wyśmienicie! No może poza dwoma rzeczami. Na drodze po której jadę, nagle wyrasta zakaz jazdy na rowerze oraz pojawiają się owady, które lubią wpadać w oczy. Początkowo próbuje jechać serwisówką, ale co chwilę wije się to z jednej strony na drugą. Ryzykuje i jadę główną drogą. Ruch jest naprawdę niewielki, a dodatkowo jest wielkości naszej krajówki, a mimo wszystko trąbią na mnie sporadycznie 😉
Kupuję wodę i colę na stacji benzynowej (niestety kosztuje swoje) i postanawiam założyć okulary – mimo, że są delikatnie przyciemniane. Owady stają się nieznośne. Wykazałem się też nie lada rozsądkiem. Wpadł mi jeden owad do oka i chciałem coś zaradzić. Więc postanawiam przemyć oko wodą. Wszystko byłoby dobrze… jakby ta woda nie była gazowana. Owada zmieniam na piekące oko. Przynajmniej działa to na mnie pobudzająco i nie chce się spać 😉 Cały czas jedzie się sprawnie i wjeżdżam do Wiednia. Najpierw zaczynają się małe zabudowania, które coraz bardziej ustępują miejsca większym. Tutaj też mieszka moja rodzina, ale zapomniałem wcześniej o tym pomyśleć, a godzina jest późna, więc ruszam dalej. To był błąd.
Bardzo cieszę się, że wjechałem do miasta w nocy, przejeżdżam przez nie jak rakieta. Już widzę te wszystkie skrzyżowania i ruch za dnia. Dodatkowo miasto ma swój urok. Ładnie podświetlone i zadbane. Głód daje o sobie znać i postanawiam czegoś poszukać. Najpierw próbuje przy dworcu, ale kręci się tam dużo podejrzanych osób, to sobie daruje. Szukam odpowiedniego miejsca dobrą godzinę, po prostu zaczynam mieć już tego wszystkiego dość i chcę cokolwiek zjeść. Za pomocą Garmina znajduje McDonald’s, jest jeszcze otwarte. Wydawało mi się, że w Polsce tam jedzenie jest drogie, ale tutaj jeszcze bardziej. W rozsądnej cenie i zachęcająco wygląda zestaw z serami, więc go kupuję. To był już kolejny błąd, bo był okropny. Jest z pleśniowymi serami, których nienawidzę. Jednak coś zjeść trzeba i wszystko jem, na przyszłość nie ma to jak sprawdzony cheeseburger. Jeszcze bardziej wkurzony szukam miejsca na nocleg. Jak to w dużym mieście – nie jest z tym łatwo. Po długich poszukiwaniach znajduje miejsce idealne – okrągły budynek z ławkami na boku, który znajduje się w parku niedaleko Dunaja. Szczytem luksusu jest hydrant! Korzystam z wody, myje się i bardzo zmęczony zasypiam na ławce. Jak do tej pory był to mój najbliższy dzień jazdy, udało się zrobić ponad 300 km i zaliczyć kolejną stolicę. Jeden dzień – jedna stolica. Bratysława jest już tuż, tuż.