Z każdym wspólnym wyjazdem zwiększamy odległość od domu oraz trudność. Tym razem wybór padł na malowniczo położoną Rumunię, kraj niedaleko od Polski, ale niezasłużenie mało popularny. Do tego celem jest przejechanie jednych z najwyżej położonych dróg Europy – Transalpina i Transfogaraska.
Epilog – Dzień -3
158.20 km 08:13 h
Start zaplanowałem około godziny 8, 6 sierpnia 2012 roku, bez większych poślizgów, żegnam się z rodziną i ruszam w stronę Siennicy, później Kołbieli by przez Górę Kalwarię dostać się do Grójca. Od Kołbieli duży korek, wiec spokojnie ochroniony przed wiatrem zasuwam bokiem. Dzień jest celowo oznaczony jako minus 3, gdyż do rozpoczęcia wspólnej wyprawy zostały 4 dni. Ruszam sam, gdyż chce zobaczyć jeszcze nie odwiedzone do tej pory tereny w Polsce.
Niedaleko Góry Kalwarii, spotykam starszej daty parę, która wyruszyła na pielgrzymkę do Częstochowy, rozmawiamy chwilę, o planowanych trasach, gdzie śpimy, co jemy. Szybko jednak żegnamy się, gdyż miałem dziś ambitny plan do wykonania. Zabawa zaczyna się w połowie drogi z Góry Kalwarii do Grójca. Droga jest mi nieznana i niestety trafiam na zakaz dla rowerów. Był to mój pierwszy dzień więc postanowiłem nie kusić losu i zjechać na boczną uliczkę wzdłuż głównej.
Niestety już po chwili z asfaltu robi się piach, za chwile powraca asfalt który zmienia się w NIC, pola i krzaki. Zagryzam zęby, wracam się by przejechać na drugą stronę, gdzie widzę asfalt, który chwilę później zmienia się w chaszcze. Dla mnie to był koniec dobroci. Z ważącym prawie 40kg rowerem, pakuję się przez głęboki rów, z którego z ledwością wychodzę, wbijam na główną i cisnę przed siebie na zakazie. Straciłem na tej zabawie sporo czasu, sił i nerwów, wiec czym prędzej przed siebie w kierunku Rawy Mazowieckiej i Łodzi.
Z czasem jednak temperatura wzrasta do ponad 34 stopni, wiec chowam się w cieniu na stacji benzynowej, wylewam się siebie hektolitry wody dla ochłody, zjadam loda i ruszam. Wiem, iż początkowy plan (dojazd do Łodzi) będzie trudny do zrealizowania, z racji upałów i zabawy pod Grójcem. Postanawiam jechać „ile się da”. Na nocleg trafiam do Rogów- Wieś. Gdzie po kilku odmowach, dostaje propozycje od „lokalnych żłopów” z ławeczki (coś a’la z serialu Rancho). Pierwszą opcja było przespanie się na sianie, zaś drugą w namiocie na podwórku.
Korzystam z drugiej. Pan, który mnie przyjmuje, jest skłócony z całą wsią (zrozumiałem, dlaczego czułem tyle obcych oczu na sobie, gdy z nim szedłem główną drogą na wsi). Rozbijam się za stodołą. Początkowo nie wiedzieć, czemu stał metr ode mnie, gdy ja rozbijałem namiot. Jak się później okazało, czekał na odpowiedni moment, aby zapytać mnie o 2zł na piwko. Po kilku odmowach, postanawiam dać ów monetę. To była najlepsza z możliwych decyzji. Te 2zł zmieniło całkowicie nastawienie, z pozytywnego wręcz na wielbicielskie. Momentalnie padła propozycja umycia się u niego, zrobienia sobie czegoś ciepłego do jedzenia. Dostałem ogórki, pomidory, a nawet propozycję przespania się w domu, z której nie korzystam, bo już mam rozłożony namiot. Rozmawiamy do późna- głównie to było odgadywanie sąsiadów przez pana Wojtka po czym wracam grzecznie do namiotu.
PS. Gospodarz chciał usilnie wziąć ode mnie numer telefonu, aby się ze mną kontaktować na trasie, mimo wielokrotnej odmowy, wpadł na genialny pomysł z rana.
Dzień – 2
122.46 km 06: 55 h
Noc miałem bardzo niespokojną, całonocna gwałtowna burza. Waliło tak mocno, że z litości nawet rower znalazł schronienie. W zlewie wyszedłem po niego, rozkręciłem mostek i schowałem do przedsionka (przydaje się duży).
Kilkukrotnie się budzę, „czekałem” tylko, kiedy któryś z kumpli Wojtka podchmielony wpakuje mi się na namiot ;D Rano zastaję Wojtka z rozwalonym czołem, biedny tak mocno zaimprezował za moje 2zł, że grawitacja przycisnęła go dosyć mocno do ziemi… Twarzą. Przez noc został na tyle oświecony, iż żali mi się, że zgubił telefon, szukał wszędzie, ale przepadł. Wietrze w tym podstęp w uzyskaniu mego numeru telefonu, wiec szybko zastrzegam go i dzwonie na podany numer. Okazuję się, że zguba leży na stole w mieszkaniu, nie da się nie zauważyć. Oj nie ładnie tak, nie ładnie!
Zjadam szybkie śniadanie, dostaję na drogę warzywa i ruszam…. Razem z Wojtkiem. Specjalnie na tę okazję odnalazł ledwo jadący rower, przemierzamy znów ten sam odcinek przecinający wieś. Tym razem na ławeczce jest, co najmniej 10’ciu kumpli. Wojtek rzuca jeszcze szybkie- dzięki Kamil, zadzwonisz do mnie? Oczywiście przytakuje i pochwalam dosyć głośno Wojtka i jego gościnę. Gospodarza napawa duma, a ja ruszam w stronę Łodzi. Bądź, co bądź to była bardzo pozytywna postać.
Sprawnie znajduję się w Łodzi, po szybkich zakupach na przedmieściach, przebijam się przez centrum, które dla rowerzysty okazuje się istną katorgą. Ścisk, trąbią, krzyczą, nie wiem gdzie jechać, jakoś na logikę przejeżdżam przez miasto, zahaczając o Manufakturę.
3h mijają od wjazdu do wyjazdu z miasta. Tak, więc musze trochę nadgonić, kierując się bocznymi drogami na Częstochowę. Początkowo miałem jechać do tego miasta, jednak po tym, co spotkało mnie w Łodzi i mając w głowie tłumy pielgrzymów, rezygnuję odbijając kilka kilometrów przed Częstochową na Kraków. Drogi dosyć dobrej jakości, nie ma upału, więc dziś wyjątkowo przyjemnie mi się jedzie. Nocleg w porównaniu do wczorajszego spokojnie i bardziej „normalny”. Zostaję poczęstowany herbatą, wrzątkiem, oraz mogę się umyć. Szybko rozbijam namiot i idę spać. Jutro pod Kraków.
Dzień – 1
122.46 km 06:55 h
Wstaję standardowo 7.30, ogarnięcie, pakowanie, jedzenie. Chcę ruszać…. Przychodzi do mnie syn gospodarzy, na oko starszy ode mnie, który proponuje mi herbatę. Z racji, że z rana wole ruszać, żeby przejechać parę kilometrów jeszcze do południa, grzecznie odmawiam… raz, drugi, piąty. Gdy udało mi się przebić przez atak zaproszeń ów chłopak zauważa, że mam flaka w przednim kole. Fuck! Spuszczam głowę, mówiąc, iż słodzę dwie łyżeczki. Zmiana idzie sprawnie, później rozmowa przy herbacie, (której chciałem uniknąć- nie chodzi tu o towarzystwo tylko o czas, którego muszę się pilnować, aby wyrobić się na spotkanie z Patrykiem) i tak mija ponad godzina.
Na jednej z dróg, nie wiedzieć, czemu odbijam w drogę początkowo wyglądająca na ładna, z czasem robi się tragiczna, po czym wręcz koszmarnie tragiczna. Mijam jakieś dziwne bramki, znaków zero więc jadę. Pytam pana stojącego nieopodal jak się dostać na główną drogę do Krakowa. Okazuje się, że wjechałem na teren kopalni, dlatego też droga była zdemolowana przez ciężarówki.
Wracam się grzecznie i już sprawnie i poprawnie jadę na Kraków. Po drodze mijam wiele charakterystycznych dla Jury Krakowsko – Częstochowskiej formacji skalnych.
Zaczyna się to, po co przyjechałem, góry! Może jeszcze nie prawdziwe, ale to nie płaskie mazowieckie. Przypadkiem trafiam na szlak leśny, z którego korzystam przez kilka kilometrów. Ładnie ubity szuterek, zachęca do jazdy i zobaczenia, choć trochę Jury od środka. Od tej pory mam przez większość trasy do Krakowa zjazd, na którym wyciągam spokojnie ponad 50kmh z. Zapada powoli zmrok, wiec szybko znajduje schronienie u państwa z niekończącą się ilością dzieci. Na pytanie czy mogę rozbić namiot, usłyszałem: Możesz, mi na tym nie zależy. Chyba nie zrozumiałem żartu, ale i tak się rozłożyłem. Spokojnie przespałem by następnego dnia z samego rana być w Krakowie (przyjąłem taktykę, iż jednego dnia podjeżdżam pod główne miasto np. Kraków czy Łódź, rozbijam się w pobliskiej wiosce, by następnego z rana po szybkim i krótki przejeździe mieć sporo czasu w południe na zwiedzanie).
Dzień 0
146km 7:39 h
Zbieram się bez zbędnego gadania, gospodarze mało rozmowni, co mi specjalnie nie przeszkadza, a wręcz ułatwia szybkie ogarniecie sprzętu. Po ponad godzinie jestem w Krakowie. Jeszcze na drodze spotykam, kolejną parę rowerzystów, państwo mających ponad 50lat, jadących do Krakowa. Tak, więc ruszamy na chwilę razem, rozmawiamy, ja przyspieszam, gdyż tempo towarzyszy było bardzo turystyczne. Z czasem jednak mnie doganiają, akurat kończyłem 2 śniadanie i toaletę. Razem wjeżdżamy do miasta, gdzie zostaję poprowadzony przez ów państwa do centrum. Cieszę się, iż ominąłem Częstochowę, gdyż mam przez to więcej czasu na Kraków. Spokojnie przejeżdżam po bocznych uliczkach jak i głównym rynku.
Niestety na Wawel mnie z rowerem nie wpuszczono. Ochrona kazał mi zostawić moje toboły przed bramą, więc ładnie się uśmiechnąłem i ruszyłem dalej. Gdy już przejeżdżałem przez centrum w celu wyjechania z miasta, podjeżdża do mnie trzech rowerzystów, pytających o pewną ulicę. Nie wiem czy to była tylko forma zagadania, czy naprawdę nie wiedzieli, iż na tej ulicy się właśnie znajdujemy. Porozmawialiśmy o tym, kto, gdzie, na ile. Chłopaki mnie totalnie zaszokowali.
Dwóch stojących koło mnie było ze Szwajcarii i przejechali przez wiele krajów Europy, w wersji jak najbardziej dookoła, do Helsinek. Natomiast kolega w zielonej koszulce był z…. Kanady. Przyjechał do Europy pozwiedzać i przypadkowo trafił na trasie na 2 wcześniejszych, około 3tygodnie przed naszym spotkaniem. Doszli do wniosku, że mogą jechać razem i tak od prawie miesiąca wspólnie jadą do Helsinek. Ogólny ich zamiar jest zmieścić się w 2 miesiącach. Poczułem się ciut malutki 😀
Następnie ruszam w stronę Nowego Targu, gdzie znajduję nocleg u starszej pani na podwórku. Rozbijam się koło jabłonki. Noc tym razem spokojna.
Dzień 1 – Słowacja
81.10 km 04:07 h
Pierwszy dzień naszej wyprawy do Rumuni z Kamilem. Ja dojechałem pociągiem do Zakopanego, Bodek na własnych kołach. Spotkaliśmy się w Poroninie, pamiątkowe zdjęcie w jeszcze czystym ubraniu i pachnącej atmosferze, a następnie już tylko jazda na Słowację.
Niestety już na starcie niemiło zaskoczyła nas pogoda- zamiast słońca, które ostatnio mocno prażyło mamy mocne zachmurzenie i temperaturę nawet dochodzącą do 12 st. Przyzwyczajeni do gorąca doznajemy pierwszego szoku. Otóż zjazd, podczas którego przekraczamy ponad 60km/h w niskiej temperaturze, silnym wietrze i kropiącym deszczu, co dosyć mocno nas zmraża. Pierwszy dzień wspólnej jazdy i już niesamowite widoki, po przejeździe przez główne wypiętrzenia słońce wspaniale przebija się przez chmury, oświetlając nam góry.
Pierwszy nocleg zgodnie z założeniem wypadł nam mniej więcej na środku Słowacji. Po kilku próbach, odchodząc od domu, w którym początkowo nam odmówiono, zmieniono zdanie i z radością zaproszono nas na posesje. Dostaliśmy sporo ciasta oraz coś mocniejszego – akurat trafiliśmy na osiemnastkę urządzoną w przydomowym garażu. Grzecznie dziękujemy za zaproszenie na całonocną imprezę, mając na względzie napięty grafik wyjazdu. Najedzeni i opici poszliśmy spać.
Dzień 2 – Słowacja, Węgry
120.16 km 05:37 h
Dzień zaczęliśmy oczywiście od zjedzenia kolejnej porcji ciasta 🙂 Po urodzinach zostało sporo morderczo słodkiego tortu, którym nas poczęstowano jako deser do naszego śniadania – ja powoli jakoś zjadłem, a Bodek… wymiękł 😉 Słowacy bardzo gościnni, dostaliśmy nawet wyprawkę w postaci owoców- jak się później okazało, stało się to naszą zmorą gościnności. Pogoda w ciągu dnia nie dopisywała, nie było mowy o słońcu, ale spokojnie jechaliśmy do przodu. Plan na dziś- oby do Węgier. Na Słowacji narobiliśmy jeszcze trochę przewyższeń.
Poza głównymi miastami na Słowacji pojawia się coś w rodzaju osady, małe miasteczka Romów – domy zbite z czegokolwiek się da, przykryte folią, a obok biegające luzem psy. Widok bardzo specyficzny, zwłaszcza, że wszystko stało niedaleko większych miejscowości. Ludzie tam mieszkający tylko patrzyli na nas, wbrew pozorom nie zachowywali się jakoś agresywnie – co nie zmienia faktu, że nie chcielibyśmy się tam znaleźć w nocy.
Pełno Romów sprzedaje przy drogach grzyby, bardzo często nawet w 5 osób przy jednym małym koszyczku. Szczytem romskiej walki o lepszy byt była sytuacja, w której obok jezdni stał typowy dres, łańcuch na szyi, tona żelu na głowie, komóra w jednej dłoni, a w drugiej ogromy grzyb na sprzedaż. Widok niezastąpiony 😀
Dojazdówka do granicy Słowacko-Węgierskiej jest już bardzo dobra i szybka. Udało się tam wykręcić ładną średnią. Przenocowaliśmy zaraz za granicą – trafiliśmy na Słowaków, więc spokojnie się porozumieliśmy. Zostaliśmy również bardzo miło przyjęci i na „dzień dobry” powitani kieliszkiem Śliwowicy – jak się później okazało była tego cała ok. 50l beczka, ciastem i standardowo warzywami 😉 Gospodarze zaadaptowali nam altanę, aby jak najwygodniej na się siedziało w wietrznych i mokrych warunkach. Przy okazji dostaliśmy kilka wskazówek odnośnie Węgrów. Namiot rozkładamy w deszczu, próby rozłożenia go pod suchą altaną są skazane na porażkę, z racji za dużych gabarytów namiotu. Tak, więc szykujemy sobie kolacje (standardowo makaron z sosem) pod altanką i wskakujemy do namiotu stojącego obok. Dostaliśmy po grubym materacu – będzie wygodnie.
Dzień 3 – Węgry
156.46 km 06:57 h
Ruszając spod granicy słowacko – węgierskiej kierowaliśmy się północno-wschodnimi rejonami kraju, tak aby jak najszybciej dostać się do granicy z Rumunią. Mieliśmy w głowie wielokrotnie powtarzane przez ludzi hasło „ płasko z dobrym asfaltem”, dlatego też przygotowaliśmy się na typowo „przelotowy” odcinek. Z reguły płaskie Węgry, zaskoczyły nas odwrotnością naszego początkowego hasła, czyli średniej jakości asfaltem i kilkoma górkami wielkością przypominającymi nasze Mazowsze. Miłym oderwaniem od monotonni słoneczników i jazdy przed siebie był zamek. Niestety wręcz idealny asfalt kończył się wraz ze zjazdem z głównej drogi, tak więc Węgry były bardziej Polskie niż przypuszczaliśmy.
Kolejnym, czego się nie spodziewaliśmy – to wydane na Węgrzech grube miliony na znaki zakazu jazdy rowerem – jak widać po prawej stronie, „chodnik” jest wspólny dla pieszych i rowerzystów. Nie ma to jak prawie na jednym metrze razem się pomieścić. Znaki te były dosłownie wszędzie, od dróg krajowych, po wojewódzkie czy małe wiejskie, w lasach i polach nie sprawdzaliśmy, ale zapewne też tam były. Oczywiście musieliśmy łamać ten „zakaz” wielokrotnie, aby w jakikolwiek sposób wydostać się z tego kraju, ale nawet policja widząc nas jadących na zakazie, kompletnie to ignorowała.
Nocleg znaleźliśmy na Węgrzech – ogólnie bardzo trudno jest się dogadać po Polsku (gdzie na Słowacji nie mieliśmy z tym problemów- my po polsku, Słowacy po słowacku i jazda). Po powiedzeniu przygotowanej wcześniej formułki w lokalnym języku, zostajemy zasypani gradem pytań, które kompletnie nic nam nie mówią, ponieważ nasz węgierski jest tak jak ich angielski, czyli mizerny. Z czasem Węgrzy zmieniają strategie, zamiast pytań rzucają słowa- klucze, którymi to w jakiś sposób dogadujemy się i dostajemy na posesje.
Początkowa cisza, nie zapowiadała wylewu dobroci ze strony gospodarzy, jednak gdy już nadeszła to jak burza. Porządna kolacja, dostęp do prysznica, możliwość skorzystania z Internetu, sprawiły, że poczuliśmy się dziwne, że dostajemy aż tyle nie mając co dać w zamian. Rodzina próbuje dogadać się z nami na migi, jednak Bodek szybko wpada na pomysł wykorzystania Google Translate, który znacznie ułatwia nam rozmowę. Najedzeni i czyści, udajemy się do namiotu na zasłużony sen.