Dzień 7 – Masyw Śnieżnika – Czarna Góra

DST 99.79km | Teren 65.00km | Czas 07:14 | VAVG 13.80km/h | VMAX 56.33km/h | Temp. 22.0°C | HRmax 152( 76%) | HRavg 111( 55%) | Kalorie 2788kcal | W górę 1455m | avCAD: 68

Wstaję punktualnie o 5:30 i moim oczom ukazuje się wspaniały widok! Słońce niesamowicie przebija się przez szybko poruszające się chmury nad moją głową. Dla takich momentów warto się wymęczyć i nocować trochę wyżej w górach.

13 BP gss 52

Czarna Góra znajduje się tuż, tuż. Podjazd na nią robi się aż miło. Chmury raz coraz przemykają koło mnie – raz znajduję się w chmurach ze słabą widocznością, a następnie odkrywa się widok na góry.

13 BP gss 53

Docieram na Czarną Górę i od razu wspinam się na wieżę widokową. Widoki wprost niesamowite, według mnie jak do tej pory najbardziej klimatyczne! Do tego jest to pewnego rodzaju nagrodą za to, że dotarłem aż tutaj. Chmury naprawdę bardzo szybko przemykają po niebie – to zasłaniając i odkrywając widok na dolinę. Wiatr je przegania i z każdą minutą jest ich coraz mniej. Nie można po prostu przestać patrzeć. W zaistniałej sytuacji nie mogło zabraknąć stosownej sesji zdjęciowej 🙂

13 BP gss 51

Z głową pełną super widoków niechętnie zjeżdżam z Czarnej Góry. Zjazd sam w sobie jest dość trudny, na początkowym fragmencie muszę sprowadzać rower. Szybko docieram do przełęczy Puchaczówka gdzie dalej ruszam polami w stronę Lądka Zdrój. Jakby mogło być inaczej, przynajmniej raz dziennie muszę trafić na wycinkę drzew która jak zwykle utrudnia nawigowanie po szlaku. Tym razem bez większych problemów odnajduje właściwy kierunek.

13 BP gss 54

Za Lądkiem Zdrój z małymi problemami zdobywam Jawornik Wielki skąd już jest sam zjazd aż do Złotego Stoku. Tak trafiłem, że dziś jest organizowany bieg nordic walking na właśnie Jawornik. Rozmawiam dość długo z jedną osobą z obsługi i bez większych problemów ruszam w dół – z obietnicą, że mam nie przejechać zawodników. Szlak mnie obserwuje.

13 BP gss 55

Zjazd prowadzi w większości szutrami i drogami leśnymi. Zjeżdżam więc szybko i pewnie. Chyba za pewnie, bo na jednym fragmencie wbiłem się przednim kołem w błoto, rower został, a ja poleciałem przez kierownicę – szczęśliwe zeskoczyłem z roweru i wylądowałem na nogach. Docieram wreszcie do Złotego Stoku. Na początku przejeżdżam przez naprawdę spory park linowy ulokowany w byłej żwirowni/kamieniołomie, robi wrażenie.

Dziś całe miasto tętni życiem, jest organizowany szereg imprez i ludzi jest naprawdę sporo. Spokojnie przejeżdżam przez miasto i ruszam dalej szlakiem którego fragment teraz prowadzi główną ulicą. Odbijam w boczną drogę, następnie w pole na którym się gubię i dalej już prosto asfaltem do Kolonii Błotnica gdzie na krótkim fragmencie występują poznane wcześniej „Bagna Orłowicza” 🙂 Przedzieram się przez wysoką trawę, docieram na asfalt gdzie narzucam lepsze tempo i po chwili znajduję się przy zbiornikach Topola i Kozielno pod Paczkowem.

Próbuję do nich jakoś zjechać, ale jakoś żaden zjazd mi nie odpowiada i oto tak ląduję od razu w Paczkowie 🙂 Miasto robi na mnie pozytywne wrażenie. Widać fragmenty murów którymi było otoczone, rynek jest zadbany i do tego gra tutejsza kapela która tworzy ciekawy klimat. Jest tu też dużo różnych starych zabudowań. Niestety nie mogę znaleźć baru z klasycznym-polskim-kebabem więc ruszam dalej.

Kawałek za Paczkowem kończy mi się zasięg mojej obecnej mapy, odzyskam go dopiero pod Głuchołazami. Będę musiał uważać i bardzo pilnować się oznaczeń. Nastawiałem się na monotonną jazdę, ale początkowy fragment przez pola jest rewelacyjny chociaż płaski. Wiedzie dosłownie kilkumetrowym pasmem lasu przez pola kukurydzy, wrażenie jak i ścieżka niezwykła! Aż przyjemnie pokonuje się kolejne kilometry.

Jak to w życiu bywa dobra passa kiedyś się kończy. W środku pola trafiam na skrzyżowanie w kształcie litery „T” i zero oznaczeń. Próbuję w prawo, dojeżdżam do asfaltu, dalej zero oznaczeń. Wracam się spory kawałek do rozjazdu i próbuję drugi wariant w lewo – ląduję pośrodku pola. Ostatecznie decyduje się na dojazd do asfaltu, więc ponownie się wracam. Nie ma to jak jazda przez pola. Już całkowicie zgubiłem szlak więc decyduję się na 15 km dojazd do Głuchołaz asfaltem przez Czechy. Jadąc w stronę granicy przypadkowo trafiam na zagubiony czerwony szlak, daję mu ostatnią szanse i kieruję się w pola. Tutaj z oznaczeniami niestety nie jest lepiej, więc wracam się do asfaltu i kontynuuje mój pierwotny wariant. Godzina robi się coraz późniejsza, rozglądam się za miejscem na biwak, ale z tym jest problem. Albo wszędzie same pastwiska, albo tak zarośnięte krzaki, że jest tam problem z wejściem. Odbijam w stronę Polski, ale jeszcze po Czeskiej trafiam jak mi się wydaje na dość dogodne miejsce na zboczu – myślę, że coś tam się znajdzie. Jak się okazało to znalazłem, ale na pochyłości. Rozbijam namiot i liczę na to, że nie wyślizgnę się z niego i nie przeturlam się na sam dół 🙂 Wszystko wskazuje na to, że jutro ostatni dzień jazdy.

13 BP gss 56

Dzień 8 – Biskupia Kopa – Prudnik

DST 59.71km | Teren 50.00km | Czas 05:43 | VAVG 10.44km/h | VMAX 52.04km/h | Temp. 25.0°C | HRmax 163( 81%) | HRavg 112( 56%) | Kalorie 2039kcal | W górę 1221m

Pobudka standardowo 5:30. Całkiem się wyspałem biorąc pod uwagę fakt, że spałem na pochyłości i ogólnie się staczałem – dobrze, że rower mnie utrzymał i nie wylądowałem na ulicy. Kilka razy w nocy tylko musiałem się poprawiać, ale ogólnie jak na te warunki to super. Szybkie śniadanie, zwijanie obozowiska i ruszam na asfalt. Dojazd do Głuchołaz to jest tylko formalność. Granicę przekraczam w bardzo ciekawym miejscu – tak jakby mieszkańcy sami połączyli drogi. Do tego poprzewracane znaki – jest klimat.

13 BP gss 57

Przejeżdżając przez Głuchołazy musiałem chociaż na chwilę zajechać przed szkołę gdzie odbywał się III zlot ForumRowerowe.org – oczywiście do tego pamiątkowe zdjęcie. Kawałek w dole ulicy zrobiłem zakupy w „Fajnym” sklepie i zjadłem śniadanie na ławce. Ogólnie o godzinie 8:00 rano było ciężko z jakimś otwartym sklepem spożywczym. Zapinam wszystko na ostatni guzik i ruszam w stronę Góry Parkowej która jest praktycznie w turystycznym centrum Głuchołaz. Podjazd pod Przednią Kopę idzie zadziwiająco dobrze, sprawnie go pokonuje i zatrzymuje się dopiero pod ruinami wierzy widokowej. Coś się tam już dzieje, może za dziesięć lat będzie czynna. Dalej już idzie bardzo łatwo i sprawnie. Ładny podjazd, a następnie gładki zjazd leśną drogą. Na przeszkodzie stanęły mi tylko powalone drzewa, a właściwie to ścięte i zostawione na środku szlaku. Może dla niektórych to atrakcja, ale nie na rowerze. Po zjeździe dojeżdżam do asfaltu z którego już widać mój dzisiejszy główny cel – Biskupią Kopę.

13 BP gss 58

Przejeżdżając przez Jarnołtówek miła niespodzianka – mają tam swoją wersję „Mostu Zakochanych”. Uwagę najbardziej przykuł mi rowerowy motyw miłości… Zapięcie do roweru. Nie było na nim żadnego imienia, a tylko można się domyślać jaki to był kochany rower…

13 BP gss 59

Kawałek za mostkiem zaczyna się już właściwy podjazd pod Biskupią Kopę. W sporej części jest to też podejście, powiedziałbym, że w proporcjach 50/50. Jako, że to jest już ostatni dzień mojej wyprawy to tym łatwiej się wspinam do góry. Pogoda ogólnie dopisuje – jest całkiem gorąco, ale lepsze to niż deszcz. Po długim podejściu i wymagającej końcówce podjazdu zadowolony znajduję się już na szczycie Biskupiej Kopy. Jest to tak naprawdę ostatni tak wysoki szczyt na trasie Głównego Szlaku Sudeckiego, więc swoiste pożegnanie z górami. Dalej to już sporo w dół i powrót prosto do Prudnika.

13 BP gss 66

W sklepiku ulokowanym w wierzy widokowej kupuję kilka pamiątek i bilet wstępu na górę wierzy. Nie mogłem sobie darować ostatniego spojrzenia na góry z tej wysokości, ostatniej takiej wspaniałej panoramy. Więc robię sporo zdjęć i kręcę kila ujęć kamerką. Widoki oczywiście nie zawodzą i można wszystko dobrze podziwiać. Dobrze, że też są narysowane strzałki z opisem które wskazują co ważniejsze szczyty widziane z Biskupiej Kopy.
Schodzę z wierzy, zakładam kurtkę na zjazd i ruszam szlakiem który teraz spory fragment prowadzi wzdłuż granicy. Jadę oczywiście ścieżką graniczną, bo tak właściwa kilka metrów obok jest ciężko przejezdna ze względu na ogrom powalonych drzew – kilka lat temu na zlocie było to samo.

13 BP gss 60

Zjazd czerwonym szlakiem jest bardzo ciekawy, bardzo go polecam. Tylko w nielicznych miejscach musiałem sprowadzać rower. Zwłaszcza końcówka jest rewelacyjna jak zjeżdża się najpierw drogą z wysokimi bandami, a w trakcie można na nie po prostu wbić i jechać tamtejszym singlem. Grawitacja doprowadza nas do Pokrzywnej na parking, zaraz przy jeziorku/kąpielisku i stawach hodowlanych. Można tam zobaczyć też turbinę napędzaną wodą. Bardzo zaskakuje mnie Młyńska Góra (zaraz przy stawach hodowlanych) – podejście normalnie strome jak w Karkonoszach, może nawet bardziej! Całe szczęście krótkie, ale namęczyć się można.

Na tym odcinku nie mogło też zabraknąć dróg przez pola. Nawigacja idzie sprawnie, oznaczenia generalnie są dobre. Jedynie, aby nie było za łatwo ktoś wysypał drogę cegłami, nie to, że pokruszonymi – leżały tam dosłownie pełne cegłówki. Rowerem nie dało się jechać, a jakby ktoś był zainteresowany to z tych cegieł można nawet zbudować dom. Kawałek asfaltowego fragmentu i w pewnym momencie naprawdę ciekawy zbieg okoliczności.

W lewo drogowskaz pokazuje krótką, asfaltową drogę prosto do Prudnika, a szlak odbija w prawo – terenowo. Jakby ktoś był zdesperowany to zawsze mógłby się skusić na krótszy wariant, ja odbijam w prawo.

13 BP gss 61

Widoki i krajobrazy cały czas się przeplatają. Zwłaszcza interesująco wyglądają góry u podnóża których jest pole zdobione czerwonymi makami. Nastawiałem się na w większości zjazdy, ale chyba za bardzo optymistycznie do tego podszedłem. Od Biskupiej Kopy jest też i sporo podjazdów, nie idzie tak łatwo jak zakładałem, ale najważniejsze, że do przodu. W sanktuarium świętego Józefa w Prudniku ciekawy widok – w miejscu świętym wyjątkowo nie można jeździć na rowerze. Ciekawe co musiało się tam takiego stać, że został umieszczony ten zakaz. Pewnie jakiś szalony rider DH się trochę zapędził.

13 BP gss 62

Od samego sanktuarium jest już tylko asfaltowy zjazd prosto do Prudnika. Czerwona kropka jest już tuż, tuż. Oznaczenia szlaków w mieście są rewelacyjne, nie da się zgubić i są umieszczone w widocznych miejscach. Rynek w mieście jest ładny, wyłożony kamieniami.

Jest i koniec szlaku! Znak umieszczony w widocznym miejscu zaraz przed samą stacją PKP. Udało się ukończyć Główny Szlak Sudecki w bardzo dobrym czasie. Nastawiałem się na 10 dni, a wyszło 8 i to ze startem o godzinie 11:00, a w Prudniku byłem o godzinie 15:00, więc spokojnie w 7 dni da się zmieścić. Pogoda była różna, właściwie to tylko 3 dni deszczowe, trochę upału, a tak bardzo sprawnie się jechało. Ogólnie jestem bardzo zadowolony – jedynie trochę zaskoczony, że tak szybko wszystko się skończyło. Kilka minut po mnie spotykam pod znakiem małżeństwo które ukończyło też szlak, tylko, że pieszo – zajęło im to 16 dni, łącznie ze zwiedzaniem niektórych miejsc.

Co jak co – wyprawa dobiegła końca.

13 BP gss 63

Jako, że szlak został pomyślnie ukończony trzeba to uczcić sytym posiłkiem, czyli klasyczną polską pizzą na rynku w Prudniku. Nie ma to jak coś dobrego i gorącego.

Jak się okazało małżeństwo piechurów jedzie do Krakowa, czyli zmierzamy w tym samym kierunku. Łapiemy najpierw pociąg do Kędzierzyna – Koźle, tam przesiadka do Krakowa gdzie ląduję około północy. Bardzo dobrze się nam rozmawiało, wielki też szacunek za to, że przeszli to pieszo. Dostałem też od nich wizytówkę z linkiem na ich bloga gdzie wszystko dokładnie opisują, a jest tego sporo: www.GórskieWędrowki.blogspot.com/

W Krakowie dowiaduję się, że nie sprzedają mi biletu przed 1:00 ze względu na przerwę techniczną, a pociąg mam o 1:26. Więc mając godzinę czasu zwiedzam na szybko starówkę w Krakowie – ruch naprawdę spory, pełno szalonych studentów. Kupuję coś do jedzenia i wracam na poczekalnię. Pani z okienka mnie zapamiętała i zostałem wcześniej obsłużony, aby zdążyć na pociąg. Czekam na peronie na pociąg, coś podjeżdża, więc wypatruje wagonu do którego mam wsiąść. Znalazłem właściwy i wsiadam. Jednak nie do końca. Pociąg ruszył, brakowało miejsca na rower, a ja tak przyglądam się tabliczce dokąd jedzie. Okazało się, że to pociąg na Hel. No to pięknie, na sam koniec wyląduje jeszcze nie tam gdzie trzeba. Całe szczęście nie byłem jedynym co pomylił pociąg i konduktor zatrzymał skład. Biegnę więc z kilkoma osobami po kamieniach i podkładach na peron do właściwego pociągu, całe szczęście zaczekał i zdyszany wsiadam już do właściwego wagonu. Naprawdę bardzo dziękuję za postawę konduktora, że zatrzymał skład i poczekał, aż się przesiądziemy – po prostu super wyrozumiała postawa.

Rozkładam się wygodnie w przedziale rowerowym i już tylko, aby wysiąść w Warszawie – stamtąd już tylko kawałek do Mińska. Bilet powrotny ze wszystkimi przesiadkami ogólnie wyszedł mi praktycznie dwa razy więcej niż do Świeradowa, no coż…

Najważniejsze, że wyprawa się udała i na pewno będzie co wspominać! Główny Szlak Sudecki zdobyty na tip top!

PODSUMOWANIE:

– Dystans: 527km (miejscami trochę widać nadrobiłem 🙂 )
– Czas spędzony na rowerze: ok. 50h
– Przewyższenia: 12578m
– Nocleg: 3x dziko, 2x wiata, 1x namiot pod schroniskiem, 1x schronisko

WNIOSKI Z WYPRAWY:

– Sprzęt w górach jest ogólnie niemiłosiernie katowany, trzeba się przygotować na awarie
– Namiot z rowerem jako stelaż (np. mój Faroe Out) to nie jest dobry pomysł podczas deszczu – zabłocony rower ląduję w środku i cali jesteśmy mokrzy i brudni, dodatkowo problem z jego serwisem, czasami też ciężko rozstawić namiot
– Kuchenka JetBoil ZIP oraz plecak Deuter Trans Alpine sprawdziły się na medal! Kuchenka bardzo szybko gotowała wodę i jeszcze zostało mi na jedno gotowanie kartusza 100g, plecak za to super wygodny – praktycznie nie czułem ciężaru
– System wstawania ze wschodem i kładzenia się spać z zachodem bardzo się sprawdza
– Warto sprawdzać gdzie na szlaku są wiaty, bardzo dobrze się tam śpi, ale twardo – chociaż mi to nie przeszkadzało
– Zgubiłem okulary których i tak nie używałem na wyprawie – lepiej mocować sprzęt
– Worek pod siodło Fjord’a Nansen’a przetarł mi się w kilku miejscach – na dłuższą metę się nie sprawdza