Dzień 4 – Gleba – Wielka Sowa
DST 57.64km | Teren 55.00km | Czas 05:58 | VAVG 9.66km/h | VMAX 55.94km/h | Temp. 23.0°C | HRmax 161( 80%) | HRavg 127( 63%) | Kalorie 3387kcal | W górę 1659m | avCAD: 65
Tego dnia noc była ciężka i raczej nieprzespana. Przez całą noc z pobliskich drzew czy krzaków jakiś ptak wydawał niemiłosierne dźwięki, na pewnie nie można było tego nazwać śpiewem, a raczej krzykiem osobnika z chorą krtanią. Do tego w nocy temperatura znacznie spadła w porównaniu z dniem i woda wszędzie nieźle się skondensowała – cały namiot wewnątrz mokry – taki już urok jednopowłokowych konstrukcji. Całe szczęście śpiwór mocno nie zamókł, ale korzystam z okazji i go profilaktycznie suszę.
Początek drogi od schroniska jest dość łatwy, ale przez nieprzespaną noc jadę dość przymulony – będzie potrzeba trochę czasu, aż dojdę do siebie. Ścieżka sprytnie wiedzie przez różne skałki gdzie nawet można odbić na punkt widokowy, który jednak sobie daruję. W okolicy sporo jest też oznaczonych tras MTB po naprawdę wymagającym terenie.
Mimo wszystko trasa idzie sprawnie, jest trochę pchania, ale ogólnie przeważa płynna jazda. W okolicach Wawrzyniaka natrafiam na konkretną wycinkę lasu na niezłym zboczu – oczywiście zostały wycięte drzewa z oznakowaniem szlaku. To przedzieram się przez powalone drzewa, to szukam oznaczeń, ale jakoś udaje się trafić na właściwą drogę. Końcówka zjazdu do Głuszycy prowadzi prostym technicznie szutrem, ale jak to los który jest złośliwy delikatnie mnie zarzuca w koleinie przy 40 km/h i ląduję na szutrze. Wywrotka zapowiadała się poważnie, ale całe szczęście obtarłem tylko mocno rękę – oczywiście jak to bywa w takich sytuacjach od razu podbiegłem do roweru czy jest wszystko ok – przekręciła się tylko kierownica. Obmywam ranę z piachu w strumyku, zakładam opatrunek i podjeżdżam do pobliskiego sklepu aby coś zjeść na spokojnie.
Ręka trochę przeszkadza, ale ruszam dalej w trasę – najbardziej motywuje mnie to, że ponownie nie będzie mi się chciało przedzierać przez Karkonosze 🙂 Jakby tego było mało to po kilku kilometrach zaczyna głośno chodzić suport… Cały czas mam jakieś przygody z wynalazkiem na HT II. Profilaktycznie zabrałem ze sobą klucz do zdejmowania korby. Zdejmuję korbę i okazuje się, że lewe łożysko opornie chodzi. Zdejmuję osłonkę i widzę w środku trochę wody. Wydłubuje ile da się smaru, nakładam nowy i uszczelniam go wewnątrz… gumą do żucia. Po tym zabiegu znacznie lepiej chodzi i już spokojniejszy o jedno zmartwienie mniej ruszam w dalszą drogę.
Kilka szutrowych, asfaltowych odcinków i rozpoczynam podjazd pod Wielką Sowę. Po drodze mijam schronisko „Orzeł” gdzie odbył się pierwszy zlot ForumRowerowe.org – mój też pierwszy konkretny wyjazd w góry.
W 90% da się podjechać pod Wielką Sowę gdzie udaje mi się dobrze podjechać. Jak przewidywałem na szczycie pod wieżą widokową jest spory ruch – trochę dziwnie się czuję, od Śnieżki nie widziałem tyle ludzi na szlaku. Pod wieżą widokową są umieszczone kamerki internetowe – umówiłem się z Niną na mały video chat, dzwonię i tak spokojnie można porozmawiać i pokazać się żywym 🙂
Z Wielkiej Sowy zaczyna się dość ciekawy zjazd – kamienie i korzenie. Jest na czym się pobawić, a w dodatku równolegle idzie mała ścieżka która tworzy kolejną alternatywę do zjazdu. Trochę się zjechało, a następnie trzeba już podjechać/podejść pod Kalenicę gdzie jest wieża widokowa. Wdrapuję się na szczyt i słyszę grzmoty. Przyglądam się i daleko widać burzę z piorunami. Nie jest za duża, ale dokładnie w kierunku gdzie zmierzam. Dziś albo jutro coś na pewno pokropi – niebo coraz bardziej zachodzi chmurami.
Od Kalenicy nastawiam się w większości na zjazd, ale czekało mnie sporo wymagającego podjeżdżania pod całkiem niepozorne górki. Jestem już coraz bliżej Srebrnej Góry gdzie zaskakuje mnie twierdza która nagle wyłania się z lasu. Szlak prowadzi ciekawie po wałach, wręcz dookoła niej – bardzo ciekawy i spokojny moment.
Namiot rozbijam kawałek za Srebrną Górą gdzieś w okolicach Korzecznika na małej polance gdzie były wycinane drzewa. Może nie jest za równo, ale mi to nie przeszkadza. Przemywam się cały w pobliskim strumyku, oglądam ranę i zmieniam opatrunek – wygląda dość dobrze. Dziś postanawiam zjeść coś „na bogato” i wyjmuję jednego liofilizata. Przygotowanie jest szybkie, a danie smaczne. Mam podwójną porcję, więc część zostawiam sobie na śniadanie. Minusem jest jedynie cena. Najedzony kładę się spać – przez chwilę tylko przeszkadza mi (jak się domyślam) łoś który wydaje bardzo dziwne dźwięki – taka samo jak ptak który mi nie dawał spać. Może trafiłem na jakiś rejon zmutowanych zwierząt 🙂
Dzień 5 – Góry Stołowe
DST 88.53km | Teren 70.00km | Czas 08:10 | VAVG 10.84km/h | VMAX 53.99km/h | Temp. 12.0°C | HRmax 156( 78%) | HRavg 122( 61%) | Kalorie 4185kcal | W górę 2123m | avCAD: 75
Mimo dość nierównego podłoża spało się dobrze, nic mi w nocy nie przeszkadzało – zmęczenie robi swoje. Dziś już zmieniam mapę na Sudety Zachodnie. Dzień zapowiada się dość chłodno, ciemne chmury na niebie – tylko kwestia czasu aż spadnie deszcz. Na dzień dobry mam prosty, szutrowy zjazd który okazuje się problematyczny ze względu na rękę którą mam zadrapaną – na każdym trochę większym wyboju jest nieprzyjemnie jak podskakuje rower. Czuć ból w nierozgrzanym mięśniu – dopiero koło południa jest znośnie. Oczywiście nie mogło zabraknąć też przeszkód w postaci położonych, ściętych bali na środku szlaku.
Szlaki na razie biegną spokojnie przez pola, mniejsze górki. Dojeżdżam do miejscowości Nagórzany gdzie zatrzymuję się pod sklepem na śniadanie. Jakoś na wyjeździe mam straszną ochotę na Colę – na której przy okazji otrzymuję ciekawą „wróżbę” 🙂 Następnie jest kawałek asfaltowego podjazdu po Górę Wszystkich Świętych, jest też trochę wnoszenia po schodach oraz terenowego podjazdu. Wspinam się pod kościół i od razu zjeżdżam dalej. Na zjazdach przez drzewa przebija się widok na Góry Stołowe – dziś na pewno je przejadę.
Trochę źle wyliczyłem zapasy witamin w tabletkach i przy pierwszej okazji w aptece natychmiast uzupełniam przysłowiowy „koks” – bowiem jak głosi staropolskie przysłowie – „Bez koksu nie ma jazdy”.
Dzisiaj szlak sporo prowadzi przez pola gdzie często nawigacja jest problematyczna. Dobrze, że się pokrywa na tym odcinku ze szlakiem konnym więc jest trochę łatwiej z oznaczeniami. Za to widoki z niektórych pól są naprawdę świetne! Rosnące zboże na pofalowanym terenie, a w tle widok na Góry Stołowe – tak charakterystyczne, że nie da się ich pomylić z niczym innym.
Dojeżdżam do miejscowości Wambierzyce gdzie jak na wieś niezłe wrażenie robi Sanktuarium Matki Bożej Wambierzyckiej – spory budynek w dość bogatym stylu. Z tego miejsca w same Góry Stołowe jest już bardzo blisko. Początek szlaku w Górach Stołowych ciągnie się dość spokojnie i sporo można podjechać, ale czym dalej to pojawiają się schody, jest tam też sporo korzeni i trochę kamieni. Nie da się uniknąć prowadzenia roweru. Za to sam szlak wiedzie bardzo ciekawie w wąwozie pomiędzy skałami zasłonięty przed słońcem. Trochę chłodno, ale pogoda idealna akurat do jazdy.
Docieram do wiaty na skrzyżowaniu szlaków, jem kilka kanapek, a w międzyczasie zaczynają się pojawiać turyści. Ogólnie raczej nie za dużo – pogoda dziś nie rozpieszcza. Widać też coraz więcej skałek w różnych kształtach, bardzo charakterystycznych dla Gór Stołowych. Tylko co ruszam spod wiaty i zaczyna kropić. Niby mały deszcz, ale zapowiada się, że tak będzie już do końca dnia. Szlak prowadzi bardzo ciekawie między skałkami, widoki na przeróżne kształty skał po prostu zadziwiają – jak mogło coś takiego powstać? Naprawdę jedzie się bardzo przyjemnie, ścieżka w dużej mierze jest przejezdna, chociaż łatwa technicznie to nie jest. Największe na mnie wrażenie zrobiła taka jakby skalna brama – z dwóch łączących się ze sobą dużych kamieni.
Właściwie to na każdym kroku widać jakieś ciekawe formy różnych skał – jest w czym wybierać i co oglądać.
Szlak przebiega tuż u podejścia na Szczeliniec Wielki – z rowerem już nie będę się tam pchał. Jak się domyślam byłoby to bardzo trudne lub wręcz niewykonalne. Zjeżdżam więc prosto do Karłowa gdzie witają mnie stragany i duża ilość turystów. Przy przejeździe przez miasto zauważyłem rowery obładowane sakwami, też w bikepacking’owym stylu, do tego z numerem startowym. Są to uczestnicy http://www.1000miles.cz/ – jak taki dystans przejadą to prawdziwy szacunek – to jest niezłe wyzwanie.
Przejeżdżam kawałek asfaltem i podejmuję decyzję, aby odbić na Błędne Skały – z innych relacji dowiedziałem się, że z rowerem tam nie da po prostu rady, ale jak najbardziej chcę się trzymać GSS. Szlak do Błędnych Skał to w 70% prowadzenie roweru. Dużo całkiem stromych podejść po kamieniach do tego deszcz nie przestaje padać i kamienie, korzenie dodatkowo robią się bardzo śliskie. Docieram do wejścia pod Błędnymi Skałami i ku memu zaskoczeniu jest tam postawionych kilka straganów. Nawet nie próbuję tam wchodzić i omijam je ścieżką którą wskazuje znak „W stronę parkingu”. Tam też w większości prowadzę rower, aby tylko nie długo.
Dochodzę do parkingu i powoli zjeżdżam asfaltowy fragment – tutaj, aż roi się od samochodów. Ludziom widać bardzo nie chce się podchodzić, no coż… Odbijam w las i zjeżdżam stromym fragmentem. Hamulce aż się grzeją, boje się, że tylko spalę tarczę. Szybko docieram do Kudowy – Zdrój, krótki przystanek na jedzenie i dalej jazda szlakiem w kierunku Duszników – Zdrój. Deszcz cały czas nie przestaje padać, nawet miejscami się zwiększa. Kawałek za Kudową na szlaku są jakieś roboty i jest stawiany jakiś budynek. Kompletnie nie mogę znaleźć oznaczeń… Postanawiam ten fragment objechać asfaltem, więc ścinam drogę przez pole na którym wpadam przednim kołem w ukryty pod trawą rów i przelatuję przez kierownicę, ląduję w błocie gdzie wbijam całą rękę po sam bark. Wkurzony i mokry przemywam się w strumyku. Szlak na tym fragmencie sporo prowadzi przez pola na których miejscami jak zwykle mam problem z nawigacją. Do tego dochodzi spore błoto, które zalega zwłaszcza w tunelu pod torami. Jakoś udaje się przejechać.
Jakby tego było mało na podjeździe zaciskam klamkę tylnego hamulca i… Nic. Klamka odpada i tak oto tracę tylni hamulec – wypadł pin na którym klamka się obraca. Pamiętam jak go jeszcze przed wyjazdem dokręcałem. Postanawiam ruszać dalej z jednym hamulcem, wymyślę coś jak zatrzymam się na nocleg.
Docieram do Duszników – Zdrój. Strome zjazdy, jak i w ogóle zjazdy tylko z przednim hamulcem nie należą do łatwych – niby hamuje się tylko przednim, ale tylny sporo zwiększa ogólną moc hamowania. Z Duszników jadę już prosto asfaltem w stronę Zieleńca. Prowadzi tam długi asfaltowy podjazd. Nachylenie nie jest duże, ale trochę metrów w górę trzeba zrobić. Czym znajduję się wyżej tym mocniej zaczyna padać. Około godziny 19:00, pod samym Zieleńcem zamienia się to w niezłą ulewę. Przemoczony, bez tylnego hamulca postanawiam dziś przenocować w schronisku Orlica. Jak się okazuje to też nie będzie takie łatwe. Schronisko jest zamykane już popołudniu – jak coś to trzeba dzwonić na wskazany nr. telefonu. Zostaję przekierowany od osoby do osoby i tak po około godzinie ląduję w hotelu Szarotka – który okazuje się, że jest właścicielem „Orlicy”. Jako, że schroniska specjalnie dla mnie nie otworzą to dostaję jednoosobowy pokój w cenie noclegu w schronisku. Biorę prysznic, rozwieszam wszystkie mokre rzeczy, ładuję elektronikę i zabieram się za przegląd roweru.
Ogólnie jak do tej pory to był najcięższy dzień, a i do tego z największą liczbą kilometrów czy to niespodzianek w postaci awarii, wywrotek czy nieoznakowania szlaku. Deszcz wszystko potęgował więc nie wiem jakby to wyglądało jakbym musiał nocować pod namiotem z ubłoconym rowerem w środku – będzie to na pewno do przemyślenia. Myślę, że jakoś by się udało tylko pytanie jakim kosztem.
Dzień 6 – na Masyw Śnieżnika
DST 59.82km | Teren 55.00km | Czas 05:15 | VAVG 11.39km/h | VMAX 58.08km/h | Temp. 14.0°C | HRmax 154( 77%) | HRavg 118( 59%) | Kalorie 2522kcal | W górę 1240m
Rano wstaję dość normalnie, ale czeka mnie jeszcze dokładny przegląd roweru. Więc robię sobie śniadanie i od razu zabieram się za niezbędne naprawy. Bolec od klamki hamulca który mi wypadł zastępuję kluczem imbusowym który blokuję przed wypadnięciem taśmą izolacyjną – bez taśmy ani rusz. Najważniejsze, że wszystko działa praktycznie idealnie – odzyskuję w ten sposób tylny hamulec.
Klocki przód i tył są do wymiany. Startowałem ze zużytymi tak w 50%. Mam jedynie problem z rozepchaniem tłoczków tylnym hamulcu. Na trasie jestem już około godziny 10:00 – dość późno, ale lepiej mieć sprawny rower i spokojną jazdę bez kilku dodatkowych zmartwień. Na starcie mijam już otwarte schronisko „Orlica” gdzie poprzedniego dnia nie udało mi się znaleźć schronienia.
Pogoda nie jest na razie deszczowa, ale zachmurzenie utrzymuje się duże – przez to widoki robią się ciekawe – chmury nisko położone nad górami. Bez większych problemów dojeżdżam do schroniska PTTK Jagodna gdzie na polu niedaleko wypasają się owce. Przystaję tylko, aby zweryfikować właściwy kierunek jazdy i ruszam dalej asfaltem przez przełęcz Spalona gdzie dwa lata temu przejeżdżałem z Bodkiem szosowo z sakwami. Droga nic, a nic się nie zmieniła – chyba tylko na gorsze. Głównie dzięki temu ją zapamiętałem. Zjeżdżam trochę asfaltem, trochę przez pola i ląduję w miejscowości Długopole – Zdrój gdzie robię postój na klasyczne śniadanie – dwie bułki, dwa serki, dwa jogurty, batonik oraz szykuje dwie kanapki na drogę.
Zaraz za Długopolem – Zdrój na drzewach nagle zaczęły pojawiać się aluminiowe tabliczki z oznaczeniem szlaku. Oryginalny pomysł i są trochę lepiej widoczne w porównaniu z malowanymi symbolami. Jadąc przez pola za daleka zaczyna już widać Masyw Śnieżnika gdzie obecnie zmierzam po ostatni „tysięcznik” na mojej wyprawie – Czarna Góra. Widać bardzo dokładnie wieżę która pod nim się znajduje. Całość oczywiście w chmurach – widać, że i dziś deszcz mnie nie ominie. Sporą część przejeżdża oczywiście przez pola, miejscami nawet w półtorametrowej trawie – bardziej to wygląda na przedzieranie. Przynajmniej tutaj się postarali i pośród traw postawili słupek z oznaczeniami szlaku. Na podjeździe pod Igliczną zagadka tajemniczych aluminiowych oznaczeń szlaku nagle się rozwiązuje. Zaglądam do zawieszonej na drzewie tabliczki i okazuje się… Że jest zrobiona po puszce do piwa! Nasuwa się najważniejsze pytanie w tej sytuacji… Ile piw musieli wypić aby oznakować szlak? Ciekawe czy kiedykolwiek poznamy odpowiedź…
Droga na Igliczną nadal zaskakuje. Ktoś zostawił na wpół ścięte drzewo przy ścieżce – pytanie ile tak wytrzyma… Za to już na samym szczycie Igliczna, zaraz przy kościele rozpościerała się piękna panorama na pola i góry. Ciemne chmury i przebijające się przez nie słońce tworzyło niezwykłą mieszankę kolorów i cieni. Tylko siedzieć i patrzeć.
Zjadłem, posiedziałem i ruszam dalej. Zjazd jest dość łatwy, więc szybko docieram do Międzygórza skąd już droga wiedzie prosto do Schroniska PTTK pod Śnieżnikiem. Znaczna długość jest do podjechania – tylko krótki środkowy i końcowy fragment musiałem prowadzić rower. Czym wyżej się znajdowałem to coraz bardziej zaczynało kropić. Wspinałem się na praktycznie wysokość chmur.
Docieram do schroniska. Znajduje się praktycznie w chmurach, temperatura oscyluje w granicach 12 st. Już raz tutaj byłem na zlocie EMTB w bardzo podobnych warunkach. Tylko, że to wtedy był Wrzesień. Schronisko ogólnie mi się podoba, same dobre wspomnienia. Zatrzymuje się na chwilę w środku. Szaleję i kupuję gorącą czekoladę (która jest o smaku wody), pamiątkową odznakę i wysyłam pocztówkę do Niny. Bardzo dobrze, że można ją od razu zostawić na miejscu. Uzupełniam brakujące kalorie i postanawiam jeszcze przejechać kawałek, do zmroku mam jeszcze kilka godzin. Kilka kilometrów po starcie deszcz rozpadał się na dobre, postanawiam przenocować w pierwszym lepszym miejscu jakie znajdę. Na przełęczy Żmijowa polana dostrzegam wiatę. Długo się nie zastanawiając postanawiam w niej przenocować.
Deszcz nie przestaje kropić, a temperatura spada do 11 st. Robię sobie obiado-kolację, trochę się przemywam, zasłaniam wejście do wiaty ponch’em i układam się na stole do snu. Osobiście nie przewidywałem, że jazda będzie mi tak sprawnie iść, jak tak dalej pójdzie to za dwa dni ukończę szlak. Początkowo planowałem na niego dziesięć dni. Jest dobrze.