Przejechanie Głównego Szlaku Beskidzkiego na rowerze od jakiegoś czasu już chodziło mi po głowie. Rok temu przejechałem Główny Szlak Sudecki, a teraz pozostało mi się zmierzyć z najdłuższym szlakiem w Polsce – ponad 500 km czystej jazdy po górach. Tutaj już mamy do czynienia z konkretną jazdą po górach bez żadnej taryfy ulgowej dla sprzętu czy dla samych nas. Zaczyna się w Beskidzie Śląskim, a kończy w samym południowo-wschodnim rogu kraju w najdalej wysuniętej na południe miejscowości – Wołosate. Na tak poprowadzonym szlaku nie może się obejść bez przygód.

Najdłuższy szlak w polskich górach, liczy około 496 km długości, przebiega przez Beskid Śląski, Beskid Żywiecki, Gorce,Beskid Sądecki, Beskid Niski oraz Bieszczady. Biegnąc najwyższymi partiami polskich Beskidów, umożliwia dotarcie na: Stożek, Baranią Górę, Babią Górę, Policę, Turbacz, Lubań, Przehybę, Radziejową, Jaworzynę Krynicką, Rotundę, Cergową,Chryszczatą, Smerek i Halicz, a także do miejscowości, takich jak: Ustroń, Rabka-Zdrój, Krościenko nad Dunajcem, Rytro,Krynica-Zdrój, Iwonicz-Zdrój, Rymanów-Zdrój, Komańcza, Cisna, Ustrzyki Górne i in. Wikipedia

Dzień 1 – Ustroń – Stecówka

DST 49.97km |  Czas 05:02 | VAVG 9.93km/h | VMAX 50.39km/h | Temp. 25.0°C | Kalorie 3014kcal | W górę 1831m

Więc już w niedzielę, zaraz po bardzo udanym zlocie ruszam asfaltem do Ustronia gdzie bez większych problemów odnajduję czerwoną kropkę. Do tego tak szczęśliwie się złożyło, że po raz kolejny miejsce zlotu ForumRowerowego.org jest położone w bliskiej odległości od startu szlaku. Rok temu jak przejeżdżałem Główny Szlak Sudecki było Świeradów Zdrój, a teraz za to Brenna położona 15 km od Ustronia. Po ubiegłorocznych przygodach GSS postanowiłem zainwestować w pełnoprawny namiot, oczywiście lekki. Komfort spania i wygoda rozkładnia są bardzo istotne, a rok temu rozbijałem jedno powłokowy namiot na rowerze co nie jest za wygodnym rozwiązaniem. Wybór padł na Fjord Nansen Tordis I – ciężar przyrósł o ok. 0,7 kg w porównaniu do zeszłorocznej opcji. Do tego już miałem dedykowaną, bikepackingową sakwę podsiodłową o pojemności 10l i torbę na górną rurę – wszystko od od RafalB – strona ” Wciąż w drodze„.

Tak zapakowany z dobrą pogodą na niebie ruszam w trasę, GSB pozostaje do zdobycia!
Początek zaczyna się już konkretnie najpierw stromym podjazdem, a później wypychem pod Równicę gdzie znajduje się schronisko. Ludzi masa – dojazdowa asfaltowa droga robi swoje, więc tylko podbijam w książeczce pieczątkę (tak, postanowiłem zbierać punkty GOT – Górskiej Odznaki Turystycznej 🙂 ) i ruszam dalej w drogę. Zaliczam dość wymagający zjazd – stromy oraz kamienisty i tak przekraczam Wisłę bardzo klimatycznym, wąskim mostkiem. Kilka zawijasów po mieście i zaczyna się długie pchanie roweru pod Wielką Czantorię – do pokonania prawie 600m w pionie.
Szlak idzie wzdłuż stoku narciarskiego, więc postanawiam nim wpychać rower – jest znaczniej wygodniej, ale cały czas wymagająco, do tego ok. 30 st w cieniu robi swoje.
Przynajmniej widoki są ciekawe – na jakieś dziwne trójkątne budowle które wyrastają niczym piramidy pośród lasu.

Po kilku godzinach pchania udaje się ją zdobyć. Pod samą wieżą widokową jest pełno ludzi – prawie na sam szczyt można wjechać kolejką. Tak też patrząc na ludzi stwierdzam, że ulubionym górskim obuwiem są klapki i baleriny – a tu człowiek chodzi w jakiś specjalnych butach 😉

Początkowo zjeżdżam, trochę sprowadzam po stromym zboczu, ale idzie jakoś do przodu. Na Soszów Wielki i Cieślar idzie już jakoś przyzwoicie wjechać – mijam jedno schronisko i postanawiam zatrzymać się dopiero na Stożku gdzie też jest dość wymagające podejście. Tutaj też jest wyciąg, ale za to obok znajduje się tor do Downhillu – w tym roku były tu organizowany etap Pucharu Polski, punktowany już w UCI.

Uzupełnienie wody, pieczątka i dalej w trasę która już trochę się wypłaszcza przez co można sprawniej się poruszać. Wąską ścieżką mija się wiele ciekawych skałek.
Jak do tej pory pogoda mi dopisuje, chociaż w okolicach przełęczy Kubalonka zaczynają nachodzić chmury i zbiera się na deszcz. Długo nie musiałem czekać i zostaję zmuszony do założenia poncha. Całe szczęście akurat przejeżdżam koło prywatnego schroniska Stecówka. Początkowo chcę tutaj rozbić namiot, ale właściciele się litują nade mną i pozwalają przespać się na werandzie. Dziękuję bardzo za miłą gościnę! W nocy dołącza jeszcze do mnie para którą też zaskoczył deszcz – niestety nie zapowiada się, aby szybko przeszedł.

Dzień generalnie całkiem udany – pomimo znacznych przewyższeń udało się wykręcić dobry dystans. Aby tylko pogoda dopisała to można jechać! W Beskidach jest zdecydowanie ciężej niż w Sudetach – dużo pchania po wszechobecnych kamieniach, przewyższenia też robią swoje.

Dzień 2 – Barania Góra – Węgierska Górka

DST 25.13km |  Czas 03:11 | VAVG 7.89km/h | VMAX 39.30km/h | Temp. 11.0°C | Kalorie 1813kcal | W górę 780m

Z rana na dzień dobry podczas przygotowania do wyjazdu przywitała mnie szczypawka, która ukryła się w rurce od bukłaka (odczepiłem ją do wylania wody) i jakbym nie zauważył to bym miał wodę wzbogaconą w białko 🙂 Sprytne bestie, wszędzie potrafią się wcisnąć!

Dzień zaczął się deszczowo – wszędzie za oknami mgła i małe opady. Taka pogoda nigdy nie wygląda optymistycznie ponieważ przeważnie zapowiada się, że będzie wyglądać tak cały dzień. Po dłuższym wpatrywaniu się w okno i oczekiwaniu na jakiś promyk słońca wykorzystuję małe okienko pogodowe i ruszam w stronę schroniska na Przysłopie.

Omijam terenową trasę i podjeżdżam bezpośrednio pod samo schronisko. Deszcz na razie nie pada, ale czym zbliżam się bardziej na szczyt Baraniej Góry to zaczyna lać coraz bardziej. Bez większych przystanków to podjeżdżam i większości wprowadzam rower na samą górę. Po drodze jest sporo powalonych drzew oraz ścieżka jest wyłożona balami – mokre robią się bardzo śliskie.

Deszcz nieustannie zwiększa swoje natężenie, a ja nie mając większego wyboru napieram przed siebie – odwrót to dla mnie obecnie ostateczność.
Dotarłem wreszcie na szczyt, a tam już rozpadało się na dobre – tak jakby góra mnie zwabiła i potraktowała chmurami deszczu 🙂 Niestety do tego też z widoków nici – wszędzie wkoło chmury. Nawet nie próbuje się wspinać na wieżę widokową, skąd przy dobrych warunkach panorama na okolice musi być naprawdę rewelacyjna.

Długo nie zastanawiając się ruszam w większości w dół do Węgierskiej Górki – tak przynajmniej zapowiada wykres przewyższeń. Jestem coraz bardziej mokry i już nawet nie chce mi się zakładać poncha tylko jadę w samej wiatrówce. I to był niestety mój błąd. Coraz bardziej mokłem i już nie chciałem jego niepotrzebnie przemoczyć, na razie byłem jeszcze rozgrzany więc nie odczuwałem chłodu, ale z biegiem czasu zaczęło się robić zimno i wtedy dopiero je założyłem. Przyniosło one tylko małą ulgę – z zewnątrz już nic nie wlatywało, ale za to środku byłem jak termofor 🙂

Droga okazała się nie taka krótka jak by wychodziło z mapy – na pewno swój duży wkład w to miały bardzo niesprzyjające warunki. Dosłownie zjeżdżałem w strumieniu wody pośród luźnych kamieni – trzymałem kciuki (a raczej ręce na hamulcach), aby nie skończyły się nagle klocki hamulcowe oraz aby nie złapać żadnego kapcia. W deszcz i to jeszcze w błocie jakiekolwiek naprawy to mordęga. Ten odcinek niemiłosiernie mi się dłużył – myślałem, aby tylko dojechać do miejscowości. Jakikolwiek dłuższy postój nie wchodził w grę – wiedziałem, że jak się zatrzymam i wychłodzę to już, aby ponownie złapać odpowiednią temperaturę w takich warunkach będzie bardzo ciężko. Nastawiłem się głównie na zjazdy, ale i po drodze było kilka podjazdów, a raczej wypychu pod górę. Nie zabrakło też przedzierania się przez powalone drzewa na stromym trawersie. Tutaj już kompletnie nie myślałem, aby robić zdjęcia – po prostu aby tylko do przodu. Nagrałem tylko kilka ujęć za pomocą GoPro które dzielnie było cały czas u mnie na klatce piersiowej. Niestety jedna z moich obaw się sprawdziła – zaczął mi szaleć przedni hamulec i straciłem w nim sporo mocy oraz pojawiły się wibracje. Deszcz i błoto nie ma litości dla sprzętu. Całe szczęście było to już całkiem niedaleko Węgierskiej Górki gdzie docieram kawałek po 13:00 i już zaczynam szukać noclegu w pokoju – wszystkie ubrania przemoczyłem do cna i niestety dziś bez porządnego suszenia się nie obejdzie. Udało się zrobić jeszcze zakupy w pobliskim sklepie, obiadokolacja i regeneracja przed kolejnym dniem.

Na koniec dnia jeszcze obowiązkowy przegląd roweru. Klocki hamulcowe jakimś cudem jeszcze jutro może wytrzymają, więc je tylko przeczyszczam i daje jedną szansę. Najwięcej zabawy mam niestety zawsze z supportem do HTII – jakimś cudem dostaje się tam woda, pomimo tego, że nawet przed wyjazdem go lepiej uszczelniłem taśmą teflonową. Więc już klasycznie dokładam smaru do łożysk – przynajmniej to się łatwo robi, ale sama żywotność pakietu pozostawia wiele do życzenia.
Dystans bardzo symboliczny, ale warunki były najcięższe w jakich do tej pory jeździłem. Nieustająca walka na zjazdach w strumieniu pośród kamieni i w błocie. Jednym słowem istna masakra na dłuższą wyprawę. Zobaczymy co przyniesie jutro.