Dzień 11 – Połoniny – Wołosate

DST 63.26km | Czas 05:50 | VAVG 10.84km/h | VMAX 52.72km/h | Temp. 15.0°C | Kalorie 1321kcal | W górę 1441m

Zapowiada się, że to już jest ostatni dzień mojej wyprawy. Jest to dzień Bieszczadzkiego Parku Narodowego, który stoi pod znakiem zapytania ze względu na zakaz poruszania się rowerów m.in. po GSB i innych szlakach pieszych. Od kilku dni zastanawiałem się jak do tego podejść, ale nie mogę sobie odpuścić zobaczenia chociaż jednej typowo bieszczadzkiej Połoniny. Postanawiam więc pokonać Połoninę Wetlińską.

Noc była bezdeszczowa, ale od rana zaczynają się zbierać na niebie ciemne chmury. Na pewno nie odpuszczę i wspinam się powoli do góry. Na szlaku jest na razie pusto. Już wchodząc do samego parku witają mnie oznaczenia ostrzegające przed niedźwiedziami – jak to w Bieszczadach. Infrastruktura jest dobra – ładna wiata i tablice informacyjne.

Na szczyt Smerek rower dosłownie wnoszę – jest tam bardzo stromo i wypycham rower po stopniach wyłożonych kamieniami. Na samym szczycie znajduje się krzyż spod którego rozpościera się ładny widok na okolicę, a przynajmniej tak powinno być, bo ja trafiłem na wszechobecne chmury. Dodatkowo zaczyna też padać deszcz, na razie całkiem mały.

Sprowadzam rower do przełęczy Orłowicza – z tym Panem miałem przyjemność rok temu podczas pokonania GSS 🙂 tutaj też spotykam większą liczbę turystów.

Z przełęczy już udaje mi się wreszcie wsiąść na rower i podjechać ładny kawałek. Jazda grzbietem Połonin jest czymś niezwykłym. Jedziemy tak jakby polem tylko na wysokości ponad 1000 m n.p.m. Coś niesamowitego! Podobny widok miałem pokonując rumuńskie Karpaty, ale to z drogi asfaltowej – tutaj to już czysty teren bez samochodów.

Deszcz rozpadał się na dobre – jadę cały czas przed siebie, aby tylko dostać się do schroniska Chatka Puchatka. Fragmentami da się nawet jechać, często jednak trzeba zasiadać z roweru, aby ominąć poziomo ułożone kamienie które tylko czają się do przecięcia opon.

Po drodze nie brakuje wnoszenia roweru pod szczyty – bardzo stromo i do tego ślisko po deszczu. Dodatkowo są skaliste, więc przenosząc rower po kamieniach w butach SPD trzeba bardzo uważać. Cały czas towarzyszy mi widok na chmury które zasłaniają wszystko wkoło – trzeba będzie tutaj jeszcze wrócić i trafić na lepszą pogodę.

Czym bliżej schroniska jedzie się już zdecydowanie lepiej. Po kilku kilometrach wyłania się spośród chmur – chciałem tam spokojnie odpocząć, ogrzać się. Wchodzę do środka, a tam istny sajgon. Dosłownie człowiek na człowieku, duszno od potu i mokrych ludzi. Nie ma mowy o wyschnięciu. Bliska odległość od parkingu robi swoje. Za to schronisko samo w sobie jest bardzo ciekawe – nie ma tutaj bieżącej wody – trzeba chodzić do pobliskiego źródła. Nie ma też prądu – jest wywieszona stosowna karta, że nie posiadają lodówki, więc proszę się nie pytać o napoje z lodówki. Za to tą funkcję idealnie spełnia chłodna piwnica 🙂

Ruszam więc w dół żółtym szlakiem zamiast czerwonego, który w tych warunkach jest walką o życie podczas sprowadzenia – już kilka osób mi to potwierdziło. Zjeżdżam więc po kamieniach i pośród płynącej wody. Mijam cały czas wielu turystów – dziwią się, że w ogóle da się tędy jechać na rowerze, a miejscami jest faktycznie stromo. Końcowy zjazd po błocie, polu i docieram do parkingu. Tutaj też kończy się moja przygoda z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym. Generalnie do jazdy się nie nadaje – zakaz rowerów, dużo wypchania i prowadzenia po kamieniach. Za to dla samym widoków warto jest się tam wybrać. Chociaż wszystko mi przykryły chmury i deszcz to pomimo tego miało to swój urok. Stąd też postanawiam jechać do Wołosatego prosto asfaltem, omijam więc Tarnicę i resztę Połonin. Podjąłem tą decyzję głównie, że tam praktycznie nie da się jechać i jest zakaz dla rowerów – zresztą potwierdzili mi to inni turyści. Swoje by dołożył niezły ruch na tym odcinku szlaku. Tak więc zaliczam schronisko w Ustrzykach Górnych i po kilkunastu kilometrach docieram do Wołosatego. Oprócz sklepu i parkingu nic tam za bardzo nie ma. Odpowiednio się prezentuje jak na miejscowość położoną najbardziej na południe.

Tak więc po 10.5 dnia podróży dotarłem do końca szlaku, jestem przy końcowej czerwonej kropce! Radość jest wielka głównie dlatego, że naprawdę nie było lekko. Było to nie tylko ogromne wyzwanie dla sprzętu który bardzo mocno oberwał, ale przede wszystkim dla psychiki. Nie raz chciało się zawracać podczas jazdy w błocie czy deszczu, ale mimo wszystko się udało. Bardzo motywująco działały widoki rozpościerające się z gór oraz niezastąpione okazało się wsparcie mojej kochanej dziewczyny Niny – dziękuję! Przy Głównym Szlaku Beskidzkim, Główny Szlak Sudecki okazał się bardzo miłą przejażdżką, ale za to bardziej dziką.
Każdy kto chce się zmierzyć z górami w pełnej okazałości polecam przejechanie / pchanie przez GSB!

Podsumowanie w liczbach

– 561,69 km
– 66,5 h jazdy w 10,5 dnia z czego 4 dni deszczowe
– 17715 m przewyższeń, maksymalne dzienne 2561 m
– 42438 spalonych kilokalorii
– 3 urwane szprychy
– 2 zużyte komplety klocków hamulcowych
– 1 zużyta opona (napędowa)
– 1 kapeć
– 1 zniszczona para butów SPD wraz z blokami
– 1 zgubione poncho
– 1 rower do generalnego przeglądu

Podsumowanie / Informacje

Szlak generalnie jest bardzo ciężki. Do Radziejowej mamy dużo pchania, a wiele zjazdów jest w rynnach i po luźnych kamieniach, które jak zacznie padać deszcz zamieniają się w strumień. Wtedy następuje istna walka. Nie wszystko też oczywiście da się zjechać.
Od Radziejowej sytuacja ulega poprawie i można już sprawniej pokonywać dłuższe odcinki na rowerze, Bieszczady tutaj wiodą prym.
Zakaz dla rowerów obowiązuje w Babiogórskim Parku Narodowym gdzie można go objechać innymi szlakami oraz w Bieszczadzkim Parku Narodowym gdzie już niestety nie ma takiej opcji i ostatnie kilometry trzeba pokonać asfaltem. Infrastruktura turystyczna jest bardzo dobra. W ciągu dnia miałem często kilka schronisk czy pól namiotowych, nie musiałem specjalnie kończyć dnia dlatego, że odległość do następnego była duża – po prostu tak dobrze wypadło.
Polecam odpowiednio przygotować rower, zrobić jego generalny przegląd. Sprzęt w górach dostaje niemiłosiernie i codziennie wieczorem musiałem go przeglądać, aby nic z zaskoczenia mi nie odpadło powodując niebezpieczne sytuacje.

Porównanie do GSS

GSB jest na pewno bardziej wymagającym szlakiem. Jak w GSS najtrudniejsze było przedarcie się przez Karkonosze tak tutaj wyglądała połowa szlaku. Dużo kamieni, stromych podejść i prowadzenia roweru. Na GSS było zdecydowanie więcej odcinków przez pola na których klasycznie się gubię, to samo mnie zostało na GSB, ale tutaj przynajmniej było ich mniej.
Oba szlaki są generalnie bardzo dobrze oznaczone – oznaczenia są na nowo odmalowane. Na GSS jest zdecydowanie mniejsza infrastruktura turystyczna przez co szlak wydaje się bardziej dziki i trzeba bardziej kombinować z noclegami. Na GSB nie ma tego problemu, występuje tutaj wiele schronisk i pól namiotowych. Na GSS za to przejeżdżamy przez większą ilość miejscowości przez co mamy mniejszy problem z uzupełnieniem zapasów, na GSB trzeba to bardziej planować.
Oba szlaki mają swoją specyfikę i niepowtarzalne cechy, więc polecam przejechanie ich obydwu. Na początek polecam zdecydowanie w boju to GSB.

Mapa szlaku