Dzień 9 – Tokarnia – Duszatyn
DST 61.30km | Czas 06:41 | VAVG 9.17km/h | VMAX 50.58km/h | Temp. 35.0°C | Kalorie 2835kcal | W górę 1567mCałe szczęście trochę się rozpogodziło przez noc i na razie nie zapowiada się na deszcz. Zwijam obóz, śniadanie pod spożywczakiem i zaczynam dzień od podjazdu pod Suchą Górę. Po drodze mijam ciekawą instalację – strzelam, że do wydobywania ropy (przynajmniej tak podobnie wygląda to w filmach 😉 )
Wyjeżdżam z jednego miasta zdrojowego i zaraz trafiam do drugiego – Rymanów Zdrój. Tego typu miast nie da się pomylić – dużo parków, bardzo zadbane, ładnie oznaczone i z dobrą turystyczną infrastrukturą, również tą która wspiera aktywny wypoczynek.
Podjeżdżam powoli do góry docierając aż do pól. Tutaj też znajduje się przełom rzeczny Wisłoka. W tym czasie słońce jest coraz wyżej i zapowiada się naprawdę upalny dzień. W Puławach Górnych odpoczywam w cieniu przed długim, polnym podjazdem w otwartym terenie na Skibce – woda na pewno będzie szła litrami. Tutaj już jest odczuwalny klimat Bieszczad. Pojawia się zdecydowanie więcej odcinków przez pola, jest mniej schronisk czy ogólnie infrastruktury turystycznej.
Osiągając niecałe 800 metrów wysokości teren utrzymuje wysokość, aż do Tokarni gdzie zjeżdżam centralnie przez pola paląc klocki hamulcowe. Wszystko dzieje się z niesamowitym widokiem na otaczające mnie góry i po chwili podjeżdżam pod Kamień. Tutaj koło strumyka gdzie się chłodzę spotykam bardzo sympatyczną ekipę surviwalową której większą część stanowią dziewczyny. Rozmawiam chwilę i zostaję ostrzeżony przed niedźwiedziami – podobno grasują i polują na ludzi (a właściwie nim jest jeden z instruktorów) 🙂
Chwila postoju pod skałami na szczycie Kamienia – bardzo ładne miejsce. Na podjeździe spotkałem jeszcze trójkę rowerzystów – ojca z dwoma synami. Jadą po GSB do Turbacza, niestety w taki upał i bez nakryć głowy… Na otwartym terenie dochodzi spokojnie do 40 stopni.
Tutaj szlak bardzo często prowadzi singlem po którym jedzie się bardzo przyjemnie – miła odmiana dla typowej Beskidzkiej rąbanki po kamieniach. Przez pola docieram na Wahalowski Wierch. Bardzo ładnie oznaczony szczyt z punktem triangulacyjnym. Wkoło też rozpościera się wspaniały widok na pola.
Niestety kawałek przed nim zaczęło mi schodzić powietrze z tylnej opony… Jakoś pompuje i chcę dojechać w cień, aby tam zmienić dętkę. Niestety sytuacja mi nie pozwala, bo najpierw na polach gubię szlak i powietrze zaczyna coraz szybciej schodzić… Nie pozostaje nic innego jak serwis w pełnym słońcu. Przynajmniej widoki są dobre. Odnajduje szlak i już zjazdem docieram do Komańczy. Jest to dla mnie szczególna miejscowość ponieważ tutaj w 2008 roku pierwszy raz byłem z kolegą Rafałem na rowerze w górach. Wtedy to była typowa jazda na przypał ze sprzętem jaki wtedy się miało. Bardzo miłe wspomnienia – widać jaki zrobiło się postęp od tamtego czasu.
A oto kilka starych zdjęć:
Miejscowość sama w sobie widać, że się rozwija – został położony nowy asfalt na głównej drodze, mostek pod naszym tamtejszym noclegiem. Poza tym to praktycznie bez zmian – wszystko jest na swoim miejscu. Pamiątkowe zdjęcie pod murkiem koło sklepu – widać teraz tutaj różnicę jak zaczynałem jazdę po górach, a jak to wygląda obecnie. Po chwili refleksji kieruje się stamtąd prosto na Duszatyn.
Duszatyn sam w sobie jest bardzo opuszczona miejscowością. Na wjeździe wita mnie jej nazwa wyryta w drewnie zawieszona nad ulicą która się rozwidla. Jest tam tylko jeden bar, a najbliższy sklep znajduje się w Komańczy. Klimat miejscowości przypomina mi małe miejscowości z USA czy nawet z gry Fallout (pewnie za dużo w to gram). Mała miejscowość na końcu świata gdzie dochodzi jedna droga ze starymi kloszami latarni, opuszczoną stacją benzynową i barem który jest głównym miejscem lokalnych spotkań. Teraz żałuję, że nie zrobiłem tam więcej zdjęć.
Na skraju Duszatyna rozbijam się na miejscu obozowym z jedną wielką wiatą. Na miejscu spotkałem ekipę surviwalową, a właściwie trudną młodzież i instruktorów którzy chcą ich nauczyć m.in. dyscypliny. Według mnie bardzo dobra opcja – ludzie też rewelacyjni. Najpierw wziąłem kąpiel w pobliskiej rzeczce – po takim upalnym i ciężkim dniu to jest to! Mała wskazówka – czym bardziej na środku to woda jest cieplejsza – powiedział mi instruktor z tamtejszej grupy. Dołączam się więc do nich, dostaję wrzątek, rozmawiamy trochę i później już kładę się tylko spać.
Dzień 10 – Chryszczata – Smerek
DST 46.18km | Czas 06:59 | VAVG 6.61km/h | VMAX 54.67km/h | Temp. 30.0°C | Kalorie 2867kcal | W górę 1815mWstaję rano przed ekipą survivalową. Jak tylko wczoraj zaszło słońce pojawiała się niemiłosierna wilgoć. Namiot i rower cały mokry – biwak jest na trawie, a i pobliska rzeczka robi swoje. Zbieram graty i ruszam powoli na podbój Chryszczatej – zresztą chłopaki zaraz po mnie. Trochę podjazdu, trochę pchania i już jestem przy jeziorach Duszatyńskich. Prezentują się bardzo ładnie – nigdzie po drodze nie spotkałem takich jeziorek pośród gór i to jeszcze w lesie.
Docieram na Chryszczatą – właśnie powtórzyłem mój pierwszy podjazd w górach. Miejsce trochę się zmieniło, pojawiła się wiata. Stąd też jest oznaczone odbicie do studenckiej bazy namiotowej Rabe.
Ruszam dalej w stronę przełęczy Żebrak. To miejsce też dobrze zapamiętałem – jechałem tędy z Kamilem podczas wyprawy z sakwami w 2011 roku. Tutaj też pojawiła się wiata – nówka sztuka.
Kawałek za przełęczą zaczynają dobiegać do mnie odgłosy burzy – zapowiada się grubo, a ja zgubiłem poncho. Niby kupiłem awaryjnie foliowe za 5 zł, ale jakoś mu nie ufam (ze względów oczywistych). Jedzie się tutaj bardzo przyjemnie – można pokonać dłuższe odcinki bez większego pchania pod górę.
Nie mogło też zabraknąć ciekawych technicznych fragmentów przez skałki. Ja postanowiłem sobie darować i zwiększyć szanse mojej opony na przetrwanie.
Po drodze spotkałem też hubę która ku memu zdziwieniu dosłownie konsumowała gałązkę! Czyli tak ona pasożytuje na drzewach 🙂
Dłuższy zjazd z Wołosania, pieczątka w bacówce pod Honem (pozytywny typowo rockowy klimat) i po chwili jem śniadanie w Cisnej. Wyjeżdżam z miejscowości dosłownie mostem po torach i stąd już głównie pchania pod małe Jasło. Myślałem, że udało mi się uciec od burzy, ale pojawiają się kolejne grzmoty w okolicy – co jak co, ale burzy z piorunami w górach najbardziej nienawidzę. Na starcie pojawia się też ciekawe oznaczenie szlaku – strzałka do góry. Chyba nie chodzi o to, aby się wspinać po słupie na druty pod napięciem? 🙂
Udaje się wspiąć na szczyt gdzie spotykam ekipę co idzie dalej czerwonym szlakiem, krótka rozmowa i w obliczu zbliżającego się kataklizmu ruszam dalej – aby tylko do Fereczatej i zjechać z tych cholernych szczytów. W górnych partiach często jedzie się przez pola trawy i roślin z naprawdę dużymi liśćmi – wtedy odgłos opon jest niepowtarzalny. Wszystko oczywiście na singletracku.
Na Okrągliku do czerwonego GSB dołącza słowacki czerwony szlak graniczny – oczywiście zlewają się w jedno i szukam ładny kawałek mojego GSB, a grzmoty powodują dodatkową presję. Okazuje się, że trzeba pojechać kawałek wzdłuż granicy, a później w lewo w dół.
Bardzo przyjemnie i szybko zjeżdżam do Smereka gdzie rozbijam namiot w ośrodku wypoczynkowym. Wtedy też zaczyna padać deszcz – tym razem udało mi się uciec.