Dzień 5 – Turbacz – Studzionki

DST 58.67km | Czas 07:16 | VAVG 8.07km/h | VMAX 56.81km/h | Temp. 22.0°C | Kalorie 3166kcal | W górę 1383m

Obudzony i wyspany w istnie epickich warunkach – czyli w chatce drwala. Wstaje sobie całkiem wyspany oraz co najważniejsze – mam suche buty i ubrania! Niestety tylko sytuacja za oknem się nie poprawiła, a nawet pogorszyła – pojawiły się burze z piorunami. Przynajmniej daje to nadzieje, że szybko przejdzie. Więc szykuje się do wyjazdu i ruszam w pierwszym lepszym okienku pogodowym.

Początkowo jadę w deszczu, ale całe szczęście przez chmury wreszcie zaczyna przebijać się słońce! Jest co świętować. Mijam Bystrą i myślałem, że szybko dojadę do Jordanowa – nic bardziej mylnego. Po ostatnich opadach rzeczka ładnie przybrała, a szlak został poprowadzony centralnie przez nią bez mostu. Aby się przeprawić w tym miejscu musiałbym mieć ze sobą ponton.

Szybka narada nad mapą i postanawiam cofnąć się i pojechać torami na południowy-wschód do mostu gdzie przekracza rzekę. Jadąc po podkładach i wypatrując nadjeżdżającego pociągu udaje mi się znaleźć lokalny mostek który nie był oznaczony na mapie. Super, bez problemów przeprawiam się na drugą stronę i już centralnie asfaltem dołączam do szlaku w Jordanowie.

Jordanów sam w sobie jest bardzo ładną miejscowością z wieloma zabytkowymi budowlami. Robię tam małe zakupy, jem śniadanie z kilku bułek, drożdżówek i serków waniliowych. Na razie kawałek asfaltem, a później wbijam się do lasu na świeżo remontowaną drogę. Na większości był wysypany tylko lepki piasek który zapycha opony i nie za bardzo da się po nim jechać. Oczywiście został wymyty w sporych ilościach po ostatnich deszczach. Tutaj też szlak zaczyna sporo odbiegać od tego co jest na mapie, a ona jest z końcówki 2013 roku. Ale czym bliżej Zakopianki to już jest ok – tylko tutaj czeka ładna przeprawa przez zarośnięte pola. Szlak tutaj na pewno nie jest za bardzo uczęszczany i nie wygląda super atrakcyjnie. Ciężko też się jedzie i trzeba trochę prowadzić chociaż jest płasko.

Po przecięciu Zakopianki wylatuje na pola gdzie oczywiście jest problem z oznaczeniami szlaku – tutaj już wyjątkowo. Kręcę się wkoło i wreszcie postanawiam zjechać drogami na azymut, bo już nie mam sił szukać szlaku, a droga do Rabki wygląda prosto. Przez to trafiam na szlak „Drogi Krzyżowej” i bez większych problemów przedzieram się przez Rabkę Zdrój. Widać, że to jest turystyczna i zdrojowa miejscowość – ma bardzo duży park (bardzo ładny) oraz tłumy ludzi.
Stąd też zaczynam mój podjazd pod Turbacz – wbrew pozorom idzie całkiem sprawnie pomimo sporej ilości wypychu.

Mijam dwa schroniska – najpierw „Na Maciejowej”, a później „Stare Wierchy”. Pokonuje kolejne kilometry delektując się widokami i piękną pogodą – teraz to człowiek dopiero to docenia. A jak się zmieniło to konkretnie – temperatura trzyma się ok. 30 st. Końcowy wypych i jestem już na szczycie Turbacza. Tutaj po raz pierwszy jest mi dane zobaczyć Tatry na tym wyjeździe – coś doprawdy niesamowitego!

Stąd już niedaleko do schroniska, więc natychmiast do niego ruszam. Też tutaj po raz pierwszy zaczyna się moje omijanie powalonych drzew, a to jest dopiero początek tego co nastąpi. Na długich odcinkach po prostu nie da się jechać.

Schronisko samo w sobie jest bardzo ładnie ulokowane – z bezpośrednim widokiem na Tatry.

Niesamowitym widokiem dla mnie była też odprawiana msza „polowa” zaraz pod schroniskiem. Generalnie ruch tutaj jest całkiem spory i nawet spotykam kilku rowerzystów.

Chwilę zajmuje odnalezienie mi szlaku, ale jak już na niego trafiłem to pięknie prowadzi przez hale, aż do przełęczy gdzie są ulokowane nawet ławki, aby podziwiać okoliczne widoki. A są naprawdę rewelacyjne! Stąd zaczyna się już konkretna jazda przez co bardzo sprawnie i przyjemnie mi się zjeżdża. Musiałem też zatrzymać się w kilku miejscach, aby zrobić zdjęcia tych wyjątkowych miejsc – pola pełnego kolorowych kwiatów oraz widoku na jezioro Czorsztyńskie ulokowane bezpośrednio pomiędzy górami.

Niestety wszystko piękne kiedyś musi się kończyć. Tak i też teraz dopadła mnie niezła koncentracja powalonych przez wiatr drzew. Schodzę z roweru, omijam drzewo, jadę kawałek, schodzę, omijam i tak dosłownie w kółko. Miejscami widać, że zostaje to sprzątane i wycinane, ale jest tego taka potworna ilość, że zejdzie się z tym dobry rok.

W jednym miejscu to walczyłem chyba z 10 min aby przejść przez wąwóz wypełniony drzewami… Normalnie niczym w jakiejś dżungli. Zdjęcie poniżej bardzo dokładnie to przedstawia 🙂 – tak, teraz mogę się uśmiechać, a wtedy mi nie było za bardzo do śmiechu.

Weryfikuję szybko swoją sytuację i postanawiam zakończyć dziś dzień w oznaczonej na mapie stacji turystycznej „Studzionki” – właściwie to w najwyżej położonej, całorocznie zamieszkałej miejscowości w Polsce. Chciałem rozbić namiot u kogoś na podwórku, ale ostatecznie cofnąłem się kawałek pod górę i ulokowałem się małej polance z krzyżem gdzie ktoś już postawił namiot. Okazało się, że to był ksiądz i myślę, że to nie był przypadek, że zaraz pod krzyże – nie za bardzo rozmowy zresztą 😉
Okazało się to idealne miejsce – była ławeczka ze stołem, a do tego mogłem jeść obiad (puree + zupka chińska) z pięknym widokiem na Tatry podczas zachodu słońca (tylko akurat nie zachodziło za Tatrami).

Dzień 6 – Lubań – Przehyba

DST 36.97km | Czas 05:22 | VAVG 6.89km/h | VMAX 55.26km/h | Temp. 30.0°C | Kalorie 3339kcal | W górę 1748m

Po prostu nie ma to jak się budzić z pięknym widokiem na Tatry! Zdjęcie najbardziej to pokaże.

A całość jeszcze w akompaniamencie pól oświetlonych porannym słońcem – coś doprawdy pięknego. Górski masyw wybijający się na linii horyzontu – nie mający żadnej konkurencji i wręcz przytłaczający swoją wielkością budzi szacunek. Dla takich widoków warto było przemęczyć się ostatnie kilka dni w błocie, deszczu i przeskakując z rowerem przez drzewa. Widoczność niesamowita, a do samych Tatr jest w linii prostej około 40 km – dobra luneta i zobaczymy turystów na szczycie 😉

Spokojnie ruszam na szlak o godzinie 8:00 – czyli dość późno. Dzień nie zapowiada się lepiej od poprzedniego pod względem połamanych drzew – dziś jest istne apogeum w prowadzeniu roweru gdzie teoretycznie da się jechać. Oczywiście wszystko zasługa wiatrołomów. Przynajmniej humor potrafią poprawić szlaki rowerowe w kolorach tęczy – do wyboru do koloru!

Oczywiście wszędzie są połamane drzewa – pod Lubań większość czasu chyba je omijałem niż jechałem. Czasem po prostu wyglądają jak specjalnie przygotowane na obóz treningowy w jednostce wojskowej.

Jedynym stałym i pozytywnym elementem jest ciągle niesamowity widok na Tatry. Gdzie las jest trochę przerzedzony czy na szczycie samego Lubania można podziwiać ich niesamowitą panoramę – ten widok prędko mi się nie znudzi. Niestety jadąc po ścinkach oczyszczanego lasu wpadł mi kijek w tylne koło i skasował jedną szprychę – pierwszy raz mi się to zdarzyło. Jako, że koło nie zaczęło strasznie mocniej bić na boki, zaplatam szprychę o szprychę i jadę dalej – zostało mi jeszcze 31 prób 🙂

Po Lubaniem znajduje się studencka baza namiotowa – bardzo ładnie ulokowana i oczywiście z bardzo przyjaznymi ludźmi. Przysiadam się na chwilę i dowiaduję, że wiatrołomy dotykają też samej bazy – frekwencja tego sezonu jest bardzo mała. Zostaję też ostrzeżony, że czerwony szlak do Krościenka nie jest oczyszczony, ale za to zielony tak. Pomimo tego jadę dalej zielonym póki nie spotykam turystów którzy właśnie nim podchodzą i ostrzegają mnie przed masakrą. Nie chcąc doświadczyć okropności w postaci sprowadzania roweru tam gdzie da się zjechać (koszmar rowerzysty) to kieruję się na azymut drogą wyjeżdżoną przez ciągniki – tu musi być przejezdna. Ale aby nie było tak pięknie to zaliczam całe szczęście nieszkodliwą wywrotkę. Tak już zużyły mi się bloki od chodzenia po kamieniach, że już ledwo co trzymają się pedałów. Na stromym zjeździe nagle wypięła mi się lewa noga. Udało się opanować sytuację. Wypięła się drugi raz – już się nie udało i poleciałem. Trzeba będzie teraz bardziej uważać.

W Krościenku nad Dunajcem konsumuję pod spożywczakiem bardzo dobre i świeże pieczywo. Tak też zbieram siły na totalny wypych pod Przehybę który mnie później czekał. Miejscami próbuję podjeżdżać, ale tak zostały ze mnie wyciągnięte siły, że czasem ledwo co prowadzę rower. Upał i wcześniejsza masakryczna walka z połamanymi drzewami zrobiły swoje – dobrze, że tutaj już nie ma tego problemu.

Postanawiam na Przehybie rozbić namiot – chociaż w planie miałem dziś dalej jechać. Jednak okazuje się, że za dosłownie kilka złotych więcej ze zniżką PTTK mogę mieć pokój – więc korzystam z tego luksusu. Tego miejsca też nie zapomnę ponieważ z Bodkiem w 2011 roku zdobywaliśmy ją szosowo – był to pierwszy taki konkretny podjazd i to z sakwami! Konsumuję obiad i na spokojnie serwisuje rower – obecnie nawet dwa razy w ciągu dnia muszę smarować łańcuch. Dzień kończę miłą pogawędką z Niną i zmęczony kładę się wcześniej spać – jutro już nie ma szans na późne wstawanie.