Dzień IV – Masuria Wastelands
Kto grał w Fallout, zna klimat pustkowia, opuszczonych miast, specyficznych mieszkańców. Tego dnia właśnie czułam się jak w tejże grze. Jak dla mnie kozackie widoki – najlepsze, jakie miałam przyjemność zobaczyć na Mazurach. Kilkanaście kilometrów bez żywej duszy, puste pola, opuszczone zakłady pracy. Wsie – stare, zaniedbane, jakby wszyscy o nich zapomnieli. Ma swój klimat, ale to ta ciemniejsza strona Mazur. Bieda, bezrobocie, stare zniszczone domy, rozbiegane psy, cisza, no nasz odpowiednik Fallout, a konkretnie Modoc 🙂 Może twórcy gry kiedyś zaczerpną z naszych klimatów i stworzą taką lokację, wzorowaną właśnie na Mazurach, z lokalnym bossem i jego farmą, kto wie 🙂
Tego dnia zaczęły mi dokuczać obtarcia, schodząca skóra, zaczerwieniona, swędząca, bolesna – aż trzeba było użyć talku! Zahaczyliśmy późnym wieczorem o pole namiotowe koło Swaderek. Kawał pola! Normalnie tyle ludzi z kamperami, namiotami, że śmiało zrobiła się mała miejscowość. Mimo tego, nie było człeka na człeku, każdy miał swoje miejsce. Widać, że niektórzy siedzieli tam od dawna – mieli już wyhodowane własne ogródki, imitacje domów z tworów namiotowo – kamperowych. Ciekawe widoki. Rozbiliśmy się blisko jeziora, niestety przez deszcz nie ogarnęliśmy, że spad, na jakim mieliśmy spać, był bardziej pochyły niż nam się początkowo wydawało, więc w nocy się zsuwaliśmy 🙂 Spotkaliśmy nawet pana, którego rodzina była w Mińsku – świat jest mały. Dziękujemy za plandekę na rowery!
Dzień V – w Iławie puszczają hamulce!
Bolesne obtarcia dokuczają ostro, siedzenie na tyłku staram się ograniczać do minimum, ból jest tak nieprzyjemny. Kupujemy różne specyfiki, smaruję, pudruję, suszę, szukam dziwnych pozycji, żeby nie drażnić ranek. Ale jedziemy, do przodu, cały czas. Czas upływa nam w dobrej pogodzie, rozmowach, postojach, a wszystko w otoczeniu pięknego krajobrazu. Czasem, gdy wjeżdżaliśmy w krzaczory tuż przy jeziorze, miałam wrażenie, że każda pokrzywa jaka jest w pobliżu mnie musiała, po prostu musiała smyrnąć. Piekąca twarz, dłonie. Tym razem wjechałam z bolącym tyłkiem w każdą dziurę, jaka tylko była – jak na złość 🙂 Docieramy do Iławy, w rewelacyjne miejsce – pole namiotowe blisko jeziora. Ogromne, zadbane, równe. Iława okazała się dla nas zabawnym miejscem, ale to już nasza tajemnica – what happens in Iława, stays in Iława 🙂
Mazury zaliczone, czas na objazd polskiego wybrzeża – tym razem na zachód!
Poranek w Iławie był dość intensywny. Z samego rana chciałam przyszaleć, roznosiła mnie energia. Podczas składania namiotu, machałam nim jak latawcem / siatką na motyle i złamałam pałąk. Przepraszam Patryk 😀 Po jakimś czasie Patryk zaczął się nawet śmiać, bo to było takie głupie. Nie złamał się przez wichurę, niesamowitą akcję, burzę, tylko dlatego, że dorosła baba udawała, że ma latawca. Po dwóch dniach Patryk kupił metr miedzianej rurki i naprawiliśmy mój błąd. Jedną noc spędziliśmy ryzykownie, ale spaliśmy z umocowanym kluczem nasadowym. Nie ma jak adrenalina! Na zdjęciu mina śmieję się, ale Patryk mnie zabije.
Pogoda zapowiadała się deszczowo, ale ruszyliśmy z nadzieją. Po południu dopadła nas mała ulewa, ale skryliśmy się w lesie pod tarpem. Nie powiem, było mi zimno i zmokłam, ale ciepła herbata na stacji mnie rozgrzała no i wyszło słońce, co by morze nas ładnie przywitało!
Podjeżdżamy do Malborka i stamtąd planujemy dokręcić do Krynicy Morskiej. Miejsce znamy, zaliczyliśmy je na wypadzie z sakwami. Ponadto kempingowali tam znajomi Paweł i Kasia z rodziną oraz Seba. Jechało się przyjemnie, trochę przeszkadzał ruch samochodów, ale mieliśmy wiatr w plecy, więc mknęliśmy całkiem szybko. Wieczorem szybkie spotkanie ze znajomymi z Mińska na plaży i widoki wzburzonych fal przed deszczem.
Siedem dni w trasie, czas na Sopot
Ten dzień był od rana podejrzany. Jak zwykle śledziliśmy radary, mając nadzieję, że chmury jakoś przejdą. Nie przeszły. Gdy już mieliśmy opuszczać Krynicowe miejsce, zrobił się paskudny deszcz. Przez to musieliśmy zjeść dwie pizze w barze, straszne! Gdy przeszło, nieśmiało ruszyliśmy i potem bawiliśmy się z pogodą do końca dnia. Dopisywał nam humor i czas podczas jazdy płynął bardzo szybko. Złapaliśmy wodny transport i popłynęliśmy do Trójmiasta! Trójmiasto to nitki ścieżek rowerowych, jedzie się nawet spoko (w skali Patryka to 4/6), ale ludzie łażący po ścieżkach to jakiś dramat! Włączył mi się od razu Strażnik i zwracałam ludziom uwagę,a Ci wystraszeni jeszcze gorzej majtali się od lewej do prawej 😀
Poranek w Sopocie na plaży. Piękne słońce, czyste niebo, relaks. Zaczęła się powtórka z rozrywki – morze to klapiące klapki i Yorki, takie mam skojarzenia i to od razu zaczyna mnie bombardować taka kompozycja 🙂 Ponadto dziadek karmiący kawki ptysiami. Ale są i takie miejscówki, gdzie można oderwać się od ludzi i spokojnie posiedzieć z dala od hałaśliwych turystów i ich fortec z parawanów 😛
Wspomnienia
Z Sopotu docieramy do Władysławowa, do naszego ulubionego pola namiotowego 🙂 Znów namiot tuż z widokiem na morze, przy skarpie. Ponownie spotykamy znajomych z Mińska! Coś czuję, że jak ruszymy na bikepacking za granicę, to też kogoś spotkamy! Ciężko się rozstawić z namiotem, po deszczu wszędzie błoto i wszystko płynie. Na dzień dobry po polu namiotowym biega goły pan z piwem w ręku, co jest atrakcją pola namiotowego. Miły wieczór przy zachodzie słońca, wspomnienia gdy na wypadzie z sakwami żłopałam tu litry mleka 3,2% 🙂 Czas spać, jutro też trzeba ruszyć!
Czas na plażing
Z Władysławowa ruszamy do Białogóry, szukając czegoś na dwa dni, gdzie można poleżeć i odpocząć – urlop to urlop 🙂 Tego dnia wiatr wiał tak bardzo, ze nawet jadąc z górki, czułam jak jestem strofowana. Mimo wszystko były piękne widoki, mnóstwo zieleni, jazda blisko wybrzeża. Miasteczka – klony jak zwie je Patryk, też ma to swój klimat. Fajnie było zobaczyć miejscowości, które się już objechało – te same sklepiki, plaże, miejscówki. Im bliżej Białogóry, tym bardziej wieje. W ogromnych kałużach wiatr komponował ogromne fale, a ja byłam spychana przez wmordewind na środku polnej drogi. Ciekawe doświadczenie, nie pamiętam kiedy tak ostatnio wiatr dał w kość 🙂 Dobrze, że nie zwiało nam naszego prania, które oboje z Patrykiem wieźliśmy na bagażniku i kierownicy. Przynajmniej szybko schło 🙂 Białogóra – nasz dwudniowy nocleg – to ładne miasteczko, ulokowaliśmy się blisko morza w zadbanym i przyjemnym polu namiotowym.
Dwa dni odpoczynku i wygrzewania kości w słońcu, należy nam się 🙂 Przez ten czas były kąpiele w morzu, gofry, lody i opalanie. Patryk pływał sobie z dętką i korzystaliśmy z pogody, bo ten jeden raz nie padało. Idealnie. Nocowaliśmy po sąsiedzku z inną parą, która kręciła wzdłuż wybrzeża w drugą stronę (jak większość rowerzystów w podróży, jakich mijaliśmy). Wspólnie rozmawialiśmy o podróży, dostaliśmy aktualne wskazówki jak ominąć błotniste fragmenty. Rowerowy klimat 24/7 🙂
Końcówka musi być konkretna
Z Białogóry do Ustki wyszło ponad setkę. Było ciężko, ale jak teraz to wspominam, to można być z siebie dumnym! Tereny nadmorskie są dla nas łaskawe, jedyne utrudnienie to trochę deszczu i wiatr. Jednak po tylu dniach kręcenia już jest wszystko jedno. Na szczęście im bliżej do Ustki, tym się wypogadza. Zahaczamy o ciekawe miejsca, bardzo ciekawe ścieżki wyłożone kamieniami i przepiękny punkt widokowy. Pod koniec dnia świetna jazda po lesie, wzdłuż wybrzeża! Podjazdy, zjazdy, single – wszystko w otoczeniu wysokich drzew, czystego powietrza i morza po naszej prawicy 🙂 Takie ostatnie kilometry wyprawy to wisienka na rowerowym torcie 😀
Morski klimat dobrze na mnie działa. Pokręciliśmy się trochę, nawtykaliśmy lodów, i powoli trzeba było zwijać się na pole namiotowe. Och, koło samego pola – budka z goframi i potajemne wymykanie się po kolejne porcje, gdy Patryk szedł pod prysznic 😀 Życie na krawędzi! Ostatnia noc pod namiotem cicha i spokojna. Rano powoli i leniwie pakujemy się. Objechaliśmy miasto, spacerowaliśmy po molo i mijaliśmy zabawnych turystów 🙂 Nadchodziła pora na zawijanie się do pociągu, niestety!
Podsumowanie
Gdzieś chciałam zapisać te notatki dla potomnych, dla siebie, żeby zajrzeć za kilka lat i powspominać. Jeśli tu dotarłeś czytelniku, to bardzo mi miło. Pierwszy mój taki wyjazd, na lekko, na dłużej. Muszę kupić ręcznik szybkoschnący. Ten kupiony w Stegnie z podróbą Avengers przecież nie da rady na dłużej 😛 Ciekawe doświadczenia, dużo się nauczyłam. Jak rozkładać siły, jak jeździć, aby było wydajniej, jak pakować się praktycznie, co warto jeszcze zakupić, czego nie brać. A po co? Czas na dalsze i dłuższe wyjazdy… 😉 Bo jak widać, sprawiają mi dużo radości.
Dzięki Patryk, z Tobą zawsze i wszędzie 🙂