Nasz start w zawodach „Tour de Warsaw” wyszedł dość spontanicznie – od pomysłu do zebrania grupy minęło tylko kilka dni. Trochę planowania, wspólne przejażdżki oraz szybka organizacja strojów drużynowych – wszystko udało się zapiąć na ostatni guzik. Przez natłok przygotowań dzień startu wybił nie wiadomo kiedy i ostatecznie ruszaliśmy w siedem osób – Patryk, Bartek, Kuba, Kamil, Krzysiek, Paweł i Piotrek. Przejazd nie był łatwy – grad, śnieg, deszcz to tylko kilka rzeczy które miały miejsce.
Wyścig właściwie zaczął się dla nas już na początku roku, kiedy postanowiliśmy przygotować własne stroje kolarskie. Projekt, organizacja, sponsorzy – roboty było sporo, a wszystko udało się dosłownie na ostatnią chwilę. Nasze wymarzone stroje dotarły do nas kilka dni przed startem – była to też idealna okazja na ich wypróbowanie. Dodatkowo kilkukrotnie spotkaliśmy się na wspólne przejażdżki w formie treningów, zwłaszcza w jeździe w grupie. W dokładnie takim składzie jeszcze nie jeździliśmy, więc trenowanie elementów jazdy w peletonie było bardzo istotne. Naszym głównym celem było przejechanie wyścigu w pełnym składzie. Jego formuła jest dość luźna, limit czasowy wynosi 15 godzin, przez co można go pokonać nawet spokojnym tempem.
Początkowo mieliśmy jechać w składzie Patryk, Daniel, Bartek, Kamil, Kuba, Paweł i Piotrek – zaś Krzysiek miał zabezpieczać nasz przejazd autem serwisowym. Niestety kilka dni przed startem okazało się, że Daniel nie dostanie swojego roweru szosowego na czas, więc zamiast Daniela wystartował Krzysiek. Straciliśmy luksus samochodu serwisowego, ale najważniejsze, że ruszamy pełnym składem.
Ruszamy na trasę
Wyścig składał się z trzech etapów: 30 km dojazd, właściwa 200 km pętla i 20 km powrót. Dodatkowo grupy zostały podzielone na pół i startowały w przeciwnych kierunkach. Nam wypadł kierunek południowy, czyli start ostry z Karczewa. Dodatkowo ruszaliśmy w drugim rzucie, czyli o godzinie 7.07, przez to musieliśmy dojechać do bazy startowej o zabójczej porze – pociąg mieliśmy o 5.14 z Mińska Mazowieckiego.
Temperatura z rana nie rozpieszczała, było ledwo 3 stopnie. Na miejsce startu docieramy bardzo sprawnie – jemy drugie śniadanie, wypełniamy kieszonki kolarskie ogromną ilością jedzenia i ustawiamy się na linii startu. Największym wyzwaniem był odpowiedni dobór ubrania, często było nam po prostu za chłodno, a nie wiadomo co przyniesie później pogoda. Rano zapowiadało się całkiem ładnie, nie padał deszcz, gdzieś przebijało się słońce – nie byliśmy jeszcze świadomi co nas czeka.
Karczew – start ostry
Dojazd do Karczewa na start ostry mija bardzo przyjemnie – z wiatrem w plecy. Utwierdza nas to tylko w przekonaniu, że większość trasy pokonamy pod wiatr, a tego dnia naprawdę wiało dość mocno. Mimo wszystko od startu ostrego jedzie się bardzo sprawnie, trzymamy mocne 30 km/h, ustawiamy się gęsiego i ładnie zmieniamy się na przodzie. Mamy jeszcze duży zapas sił i najważniejsze, aby tego nie wyczerpać na samym początku. Z nawigowaniem też nie mamy problemów – te tereny dość dobrze znamy i pomaga nam jeszcze nawigacja, która prowadzi nas jak po sznurku.
Odbijamy w prawo, przejazd przez Wisłę i zaliczamy najcięższy podjazd na trasie, czyli pod Górę Kalwarię. Za nim objawia się kolejna przeszkoda – bardzo silny wiatr w twarz. Teraz dobre zmiany są jeszcze bardziej istotne. Nie wiadomo kiedy i już jesteśmy na pierwszym punkcie kontrolnym w Mszczonowie. Jest on ulokowany niepozornie naprzeciwko stacji Orlen – stoi jeden samochód organizatorów z powiewającą na słupie małą flagą TdW. Zatrzymujemy się na nim bardzo krótko – uzupełniamy zapasy wody, bierzemy kilka bananów, szybkie jedzenie, toaleta i jazda w dalszą drogę.
Przed nami Puszcza Mariańska, czyli fragment z kiepskiej jakości asfaltem. Ostatecznie nie jest jeszcze tak źle i sprawnie przelatujemy ten odcinek. Niestety tutaj zaczynają pojawiać się już ciemne chmury, delikatnie pada grad i deszcz, ale nic strasznego – można spokojnie jechać dalej.
Największa przygoda spotkała nas pod Skierniewicami, zaraz jak skierowaliśmy się na północ. Początkowo spadł niewielki deszcz, nie byliśmy na tę okazję za bardzo przygotowani (brak kurtek przeciwdeszczowych), ale póki jedziemy to jest całkiem ciepło. Bez żadnej zapowiedzi nagle zerwał się mocny wiatr i zaczął padać grad. Sam w sobie już był duży, ale w połączeniu z silnymi podmuchami dosłownie mocno szczypał twarz. Jakby tego było mało momentalnie zostaliśmy przemoczeni, nie wiem czy coś suchego się na nas zachowało. Całe szczęście trwało to tylko kilka minut, ale jednak to wystarczyło, abyśmy już czuli duży dyskomfort i jechali zmarznięci.
Myślimy o tym aby tylko jak najszybciej dojechać do kolejnego punktu kontrolnego w Sochaczewie. Niby zostało nam tylko 30 km do niego, ale grad nie dawał spokoju. Po drodze trafiliśmy jeszcze na jego dwie fale połączone z mocnym wiatrem. Podczas opadów temperatura momentalnie spadała – termometr pokazywał ledwie 1 stopień. Przebiliśmy się przez te przeszkody i naszym oczom ukazało się miasto Sochaczew.
Mokry Sochaczew
Cali mokrzy i zmarznięci docieramy do punktu kontrolnego pod McDonaldem. Bartek twardo chce ruszać dalej, ale ogólnie sytuacja prezentowała się nieciekawie i postanowiliśmy się zagrzać w restauracji. Dobre kilkanaście minut okupowaliśmy łazienkę wraz z suszarką do rąk, która służyła do suszenia butów i rękawiczek. Pięciu chłopa w małym pomieszczeniu to nie jest dobry wybór – obsługa prawie nas stamtąd przegoniła. Co jak co było warto – ruszało się zdecydowanie lepiej i bardziej komfortowo.
W McDonald’s miała też miejsce jeszcze jedna ciekawa sytuacja. Jako, że pozycję zespołów można było śledzić na żywo to mój wujek Arek, który mieszka właśnie w Sochaczewie zobaczył, że akurat przejeżdżamy w pobliżu i nas odwiedził. To się nazywa kibicowanie!
Ruszając w dalszą trasę los się do nas uśmiechnął i zaczęło wychodzić słońce zza chmur. Jechało się coraz lepiej i sprawniej. Po drodze mieliśmy tylko przykrą niespodziankę – zajechał nam drogę samochód i podczas awaryjnego hamowania Krzysiek uderzył w Kamila. Całe szczęście skończyło się tylko na stłuczonej ręce i można było jechać dalej. Kamil odczuwał znaczny dyskomfort, ale jechał cały czas do celu.
Przekraczamy Wisłę bardzo ładnym stalowym mostem i z Nowego Dworu Mazowieckiego jedzie się jak marzenie. Wreszcie wspaniały wiatr w plecy i bardzo dobrej jakości asfalt – nie można chcieć więcej. Jednakże jest to już lekko ponad 200 km w nogach, które nie pracują tak samo jak na początku.
Ostatnie kilometry pokonujemy praktycznie jednym tchem. Po takim wysiłku nawet nie mamy za bardzo sił na skakanie z radości – gratulujemy sobie nawzajem i przede wszystkim cieszymy się, że udało nam się dojechać w komplecie. Nie było łatwo, ale cel został osiągnięty. Po deszczu, śniegu i gradzie docieramy do celu. Pozostaje tylko powrót do bazy Tour de Warsaw – akurat dopiero teraz z wiatrem w plecy.
Powrót
Tour de Warsaw z naszej perspektywy można przedstawić w jednym zdaniu – grupowa walka z przeciwnościami. Ostatecznie zajęliśmy 9 miejsce na 14 drużyn z Karczewa, dla wszystkich ekip należą się wyrazy uznania za ukończenie trasy. Dla nas najlepszą nagrodą było ukończenie wyścigu w pełnym składzie – dokładnie taki był plan.
Przede wszystkim chcieliśmy podziękować wszystkim naszym kibicom – zainteresowanie naszym startem przerosło wszelkie oczekiwania!
Dostawaliśmy informacje, że wiele z Was śledziło nas na żywo, a do tego multum gratulacji i komentarzy. Poza tym zostaliśmy odwiedzani przez jednego kibica na punkcie kontrolnym w Sochaczewie. Naprawdę było nam bardzo miło i takie wparcie bardzo pozytywnie wpływało na samą jazdę. Dziękujemy i do zobaczenia na następnych zawodach!