Od dłuższego czasu po głowie chodził mi wypad rowerowy w Bieszczady. Gdy pojawiła się możliwość kilkudniowego urlopu w drugiej połowie sierpnia – nie zastanawiałem się długo i od razu zdecydowałem o wyjeździe. Opisałem dwie jednodniowe trasy terenowe (w formie pętli), które gorąco polecam każdemu zapalonemu rowerzyście wybierającemu się w Bieszczady. Moim zdaniem trasy te pozwolą nam najlepiej poczuć klimat tej niesamowitej i odludnej krainy. Na obu trasach spotkanych turystów mógłbym policzyć na palcach jednej ręki mimo, że wtedy wciąż panował szczyt sezonu.
Trasy są wymagające, przy czym druga wymaga o wiele większych umiejętności jazdy w trudnym i stromym terenie – jednak każdy średniozaawansowany kolarz-amator z pewnością sobie poradzi na obu trasach. Jest to moja pierwsza relacja rowerowa, a będąc w Bieszczadach nie myślałem o opisie pokonanych tras – dlatego zdjęcia można było wykonać lepiej i w ciekawszych miejscach. Cóż mogę powiedzieć – praktyka czyni mistrza 🙂
Trasa nr 1 „do tzw. Worka Bieszczadzkiego”
85km, ok. 7h, Pszczeliny – Dwernik (stokówką Pszczeliny-Dwernik) – Przełęcz Przysłup Caryński (schronisko górskie „Koliba”) – Bereżki – Widełki – Stuposiany (asfaltem tzw. bieszczadzką pętlą) – Muczne – Bukowiec (tzw. Błękitną aleją) – Beniowa – Tarnawa Niżna – Muczne – Stuposiany.
Trasa ta prowadziła głównie tzw. stokówkami (stokówki to drogi zbudowane przez leśników, umożliwiające transport drewna i prowadzenie prac leśnych) oraz drogami asfaltowymi słabej jakości. Tego dnia przekonałem się o tym jak szybko w górach pogoda może ulec zmianie, z bardzo ciepłej i słonecznej bez chmurki na niebie (rano), w o wiele chłodniejszą i pochmurną z ciągłymi opadami deszczu (po południu).
Trasę rozpoczynam w miejscowości Pszczeliny znajdującej około 2 km się na południe od Stuposian, przy drodze prowadzącej do Ustrzyk Dolnych (tzw. pętli bieszczadzkiej). Ruszam stokówką w kierunku zachodnim zgodnie z oznaczeniami niebieskiego szlaku rowerowego (trzymam się tego szlaku i stokówki aż do Dwernika). Początkowo bezchmurne niebo zostało jednak niespodziewanie zakryte pojedynczymi chmurami, które mimo ciemniejszego koloru wydawały się niegroźne – później zmuszony zostałem jednak zmienić zdanie.
Stokówka była dość kręta i początkowo, gdy niebo było jeszcze bezchmurne, minąłem na niej kilka miejsc wypału węgla drzewnego (są to tzw. retorty – duże metalowe piece stawiane tuż przy miejscu wyrębu drewna).
Dodatkowo na trasie mijam stare porzucone pojazdy, które były kiedyś używane do wywozu drewna. Takie widoki na bieszczadzkich stokówkach spotyka się bardzo często.Po dojechaniu do wsi Dwernik udaję się na południe w kierunku Nasicznego, a następnie czerwonym szlakiem rowerowym dojeżdżam do nieistniejącej dziś wsi Caryńskie. Następny punkt to przełęcz Przysłup Caryński, w której znajduje się schronisko Studenckie Politechniki Warszawskiej „Koliba”, gdzie kończy się czerwony szlak rowerowy.Niestety cały czas pojawiało się coraz więcej chmur z których zaczął kropić deszcz, jednak wydawał się on zupełnie niegroźny. Po krótkiej rozmowie z gośćmi schroniska ruszam żółtym szlakiem pieszym (w kierunku wsi Bereżki). Jazda mimo kropiącego deszczu daje mi dużo radości za sprawą kilku strumyków i potoków, które pokonałem nie schodząc z roweru (często inaczej się nie dało, tylko nad niektórymi strumykami zbudowane były pomosty).Ścieżka sama w sobie była miejscami stroma, podmokła i śliska (większość bieszczadzkich ścieżek jest gliniasta) więc starałem się zachować największą uwagę podczas jej pokonywania. Była to jednak istna esencja MTB oraz bardzo emocjonujący singletrack: podjazdy na przemian ze zjazdami, podmokłe podłoże, leżące konary i korzenie drzew oraz wspomniane górskie strumyki kilkukrotnie przecinające trasę.Po dojechaniu do pola namiotowego w Bereżkach zatrzymałem się na mały postój, by ochłonąć po pełnym wrażeń singletrack’u, zwłaszcza że miałem małe jezioro w butach za sprawą wspomnianych strumyków. Na szczęście przestał kropić deszcz, ale jak się potem okazało – tylko na ok. 2h.
Po krótkim odpoczynku decyduję się ruszyć już prosto do tzw. „Worka Bieszczadzkiego”. Od Bereżek ruszyłem więc na północ wspomnianą już bieszczadzką pętlą (mijając Pszczeliny czyli tam gdzie rozpocząłem trasę) i w Stuposianach obrałem kierunek na miejscowość Muczne, do której prowadzi bardzo słabej jakości asfalt. Na szczęście tutaj deszcz jeszcze nie padał.
Po około 6 kilometrach jazdy wspomnianym asfaltem dojeżdżam do pokazowej zagrody żubrów. Niestety z każdą chwilą pojawia się coraz więcej ciemniejszych chmur.Po chwilowym postoju ruszam dalej w kierunku Mucznego – jednak nie asfaltem, a dalej stokówką prowadzącą wzdłuż zagrody żubrów na południe tzw. doliną bezimiennego potoku. To dość wymagająca stokówka jeśli chodzi o przewyższenie (150 m na odcinku 2 km), ale kończy się ona pasjonującym zjazdem zupełnie niespodziewaną wąską asfaltową ścieżką.
Taką asfaltową ścieżką dojeżdżam już do Mucznego, w którym znajduje się charakterystyczny hotel aktualnie będący w generalnym w remoncie. Będąc w Mucznem znajduję się już w tzw. „Bieszczadzkim Worku”
Trochę historii związanej z „Bieszczadzkim Workiem” – jest to najdalej na południowy wschód wysunięty fragment Polski w formie nieregularnego trójkąta – jednocześnie jest najmniej zaludnioną i najbardziej „dziką” częścią Bieszczad. W okresie całego PRL-u była ona niedostępna dla turystów i dla samych mieszkańców Bieszczad. Z czego to wynikało? Po zniszczeniach wojennych nie pozostał tu żaden dom i dopiero 1972 roku w „Worku” powstała osada dla pracowników leśnych – Muczne. W 1975 roku tereny te przejął Urząd Rady Ministrów – urządzono tu bowiem ośrodek łowiecki oraz w oddalonej o 5 km Tarnawie Niżnej – bardzo duże gospodarstwo rolne. Cały ogromny teren „Bieszczadzkiego Worka” ogrodzono (jednak zostawiono specjalne przepusty dla zwierzyny, którą wabiono karmą). Ośrodek łowczy został stworzony za sprawą „pierwszego łowczego Polski Ludowej” – pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego, który wcześniej polował głównie w niedalekim Arłamowie – tam również mieścił się Ośrodek Wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów. Miejscowy hotel robotniczy w Mucznem specjalnie przystosowano do wizyt partyjnych prominentów – stworzono apartamenty dla Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza, którzy zapraszali tu na polowania takie osoby jak Josip Broz Tito (przywódca Republiki Jugosławii) czy książę Iranu Abdul Reza Pahlawi. Niedźwiedź ustrzelony przez premiera Jaroszewicza do dziś jest eksponatem w muzeum Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Ośrodek łowczy funkcjonował do 1981 roku. Jeśli chodzi o gospodarstwo rolne w Tarnawie Niżnej – również miało ono służyć Urzędowi Rady Ministrów. Zbudowano je bardzo szybko a tereny rekultywowano za pomocą materiałów wybuchowych – powstała tu bardzo duża ferma hodowlana obliczona na kilka tysięcy sztuk bydła. Niektórzy twierdzą iż rzecznik prasowy Rady Ministrów Jerzy Urban wypowiadając swego czasu słynne słowa „Rząd sam się wyżywi” miał na myśli tego rodzaju ośrodek rządowy. Jest to jak najbardziej możliwe, że gospodarstwo to miało ewentualnie służyć rządowym celom w przypadku kryzysu, gdyż lokalizacja gospodarstwa miała niewiele wspólnego z logiką – wziąwszy pod uwagę chociażby górzysty teren oraz niską jakość gleb. A był to kombinat rolny z własną siecią dróg! Gdy ośrodek łowczy przestał działać w 1981 roku zabudowania gospodarstwa rolnego zostały przejęte przez Kombinat Rolno-Przemysłowy Igloopol, który jak niełatwo się domyślić upadł po kilku latach. W 1992 roku tereny oraz budynki gospodarstwa zostały przekazane Bieszczadzkiemu Parkowi Narodowemu. Zabudowania obejmujące teren 27 hektarów zostały rozebrane w latach 2004-2007 – pozostawiono jedynie dwie tzw. hokejki (rodzaj stajni), które służą jako stanica konia huculskiego oraz charakterystyczną bramę gospodarstwa Igloopolu. Dziś oprócz wspomnianych zabudowań znajduje się tu tylko hotelik Baza Nad Roztokami wraz z barem, który jest chyba jedynym takim noclegiem w całej Polsce położonym najdalej od cywilizacji, a jego wystrój pozwala nam się błyskawicznie cofnąć w czasy PRL-u niczym wehikułem czasu. Jeśli zachęciłem kogoś do dokładniejszego zapoznania się z historią Bieszczadzkiego Worka to gorąco zachęcam do obejrzenia dokumentu na jego temat (linki do trzech 15-minutowych części poniżej). Druga część pt: ”Bieszczady za zamkniętymi drzwiami” jest wg mnie najciekawsza – opowiada właśnie o ośrodku łowczym oraz gospodarstwie rolnym w Tarnawie Niżnej.
Tajemnice Bieszczadzkiego Worka – W poszukiwaniu źródeł Sanu (część 1)
Tajemnice Bieszczadzkiego Worka – W poszukiwaniu źródeł Sanu (część 2)
Tajemnice Bieszczadzkiego Worka – W poszukiwaniu źródeł Sanu (część 3)
Od Mucznego jadę dalej asfaltem w kierunku Tarnawy Niżnej. Po około 4 kilometrach odbijam z asfaltu prowadzącego do Tarnawy w prawo w tzw. Błękitną Aleję prowadzącą do nieistniejącej wsi Beniowa (zniszczonej podczas wojny tak jak wszystkie wsie w tym rejonie) dostarczającą mi wielu wrażeń. Najpierw przez około 2 kilometrowy odcinek wspinam się do góry (200 metrów przewyższenia), by potem cieszyć się kilkoma długimi zjazdami na których osiągam około 40 km/h, co na górskiej szutrowej drodze jest bardzo emocjonujące.
Na jednym z takich zjazdów przy dużej prędkości zupełnie niespodziewanie ok. 5-10 metrów przede mną z lasu wyskakuje dorosły jeleń z ogromnym, rozbudowanym porożem, którego wielkość wskazywała na to, iż miał on z pewnością ponad 10 lat (co potwierdził napotkany potem leśnik, który stwierdził że właśnie w Worku Bieszczadzkim takich jeleni jest bardzo dużo). Było to na drodze pokazanej na zdjęciu poniżej. Wspomniany jeleń przeskoczył drogę jednym „susem” i zdążył jedynie spojrzeć na mnie (dzięki czemu mogłem zobaczyć poroże w pełnej okazałości). Z pewnością był bardziej wystraszony niż ja. Dostarczyło mi to naprawdę dużo adrenaliny – ale sekunda lub dwie później i mogliśmy się zderzyć. Warto zauważyć, że jeleń bieszczadzki jest to największy i najsilniejszy jeleń w Polsce (inne ekotypy jelenia to np. mazurski lub wielkopolski).
Będąc pod wpływem adrenaliny naprawdę szybko dojeżdżam do wsi Bukowiec, mijając rozległe łąki będące pozostałościami po polach uprawnych gospodarstwa w Tarnawie Niżnej.
Z Bukowca zmierzam do dawnej wsi Beniowa i kieruję się żółtym szlakiem rowerowym – zgodnie z jego oznaczeniami zataczam krótką 7-kilometrową pętlę przez Beniową. Pozostałości po tej wsi zaliczane są do najpiękniejszych miejsc „Worka Bieszczadzkiego”. Do II wojny światowej funkcjonowały tu m.in. dwór z folwarkiem, tartaki i młyny wodne, kolejka wąskotorowa a nawet szkoła. Wszystko to zostało doszczętnie zniszczone podczas wojny a mieszkańcy zostali wysiedleni (podobną historią zostały dotknięte wszystkie wsie tego rejonu). Żółty szlak miejscami prowadzi wąską ścieżką wytyczoną przez łąki. Podczas jazdy zaczyna kropić deszcz skutecznie utrudniając jazdę w takim terenie.
Koniecznie trzeba wspomnieć, że będąc w okolicach wsi Beniowa oraz wracając do Tarnawy Niżnej (inną drogą niż Błękitną aleją, którą tu dojechałem) – cały czas znajduję się kilka-kilkadziesiąt metrów od granicy z Ukrainą, którą wyznacza rzeka San będąca małym potokiem w tej części Bieszczad. Na zdjęciach poniżej widoczne są słupki informujące o granicy państwa oraz koryto Sanu.W oddali widać linię kolejową biegnącą już po ukraińskiej stronie. Według informacji uzyskanej od spotkanego leśnika, trzeba mieć dużo szczęścia by zobaczyć przejeżdżający tamtędy pociąg.Należy wspomnieć o dwóch „praktycznych” ciekawostkach rejonu wsi Beniowa. Po pierwsze, na zdjęciach widać dużo łąk, to pozostałości po polach uprawnych gospodarstwa Igloopolu, które są regularnie koszone. Jest to konieczne, ponieważ cały rejon Worka Bieszczadzkiego cechuje się największą liczbą przejść nielegalnych imigrantów na całej wschodniej granicy Polski – regularne koszenie pozwala strażnikom Straży Granicznej lepiej kontrolować ten rejon. Trzeba przyznać, że na trasie tej widuje się więcej strażników niż turystów. Po drugie, widoczne na zdjęciach ciągniki są tam pozostawiane na stałe a pracownicy dojeżdżają (z paliwem oraz narzędziami) samochodami terenowymi co jest o wiele tańsze i szybsze. Pomijając zabudowane (ale niemal bezludne) wsie Tarnawa Niżna oraz Muczne, do najbliższej „cywilizacji” mamy ponad 25 kilometrów trudnym terenem!Po krótkim odpoczynku pod wiatą w Beniowej ruszam bezpośrednio do Tarnawy Niżnej, początkowo dobrze utwardzoną szutrówką, potem asfaltówką. Niestety krążące od rana chmury, które początkowo przynosiły delikatny deszcz w jednej chwili przeistaczają go w ulewę, a temperatura szybko spada w okolice 10 stopni. Mam na sobie tylko krótkie spodenki i koszulkę więc staram się jak najszybciej dotrzeć do Tarnawy gdzie jest bar. Po kilkunastu minutach jazdy w ulewnym deszczu cały mokry dojeżdżam do Tarnawy gdzie na chwilę staję przed wspomnianą już bramą – pozostałością po gospodarstwie Igloopolu.
Chciałem zrobić więcej zdjęć pozostałości po gospodarstwie Igloopolu – jednak deszcz oraz niska temperatura zmusiły mnie do tego, by jak najszybciej skierować się do baru na ciepłą herbatę z cytryną – bar ten dostarczył mi nie lada wrażeń.
Jak już wspomniałem wydaje się, że miejsce to zostało żywcem przeniesione z lat 80 – PRL w pełnej krasie! To drewniane wykończenie powodujące bardzo charakterystyczny zapach! Trochę zatęchły, ale mimo to powodujący pozytywne odczucia 🙂 istny skansen, a jedyne co zdradza dzisiejsze czasy to wieża stereo stojąca w kącie na stoliku, która i tak sama w sobie przypomina lata 90 . Co się dzieje dalej? Nikogo nie ma, nawet żywej duszy! Krzyczę, wołam…. ktoś z kuchni krzyczy „tutaj!” – zmierzam więc do kuchni i ukazuje się Pani kucharka paląca papierosa.
– Herbatę z cytryną proszę!
– Nie ma, cytryna będzie pojutrze!!! – Pani odpowiedziała bardzo niemiłym tonem.
– No dobrze to poproszę zwykłą – odpowiadam pełen zdziwienia
– Mamy tylko zwykłego Liptona.
– Extra! To poproszę, ale ciepłą – poprosiłem dla pewności 🙂
Można się naprawdę zdziwić że mamy w Polsce wciąż takie miejsca. Ale mi się podoba! Po herbacie i posiłku jaki miałem w plecaku, siadam na rower i niestety w ulewnym deszczu jadę z powrotem asfaltem przez Muczne, jak najszybciej do cywilizacji. Wszystko mam absolutnie mokre oprócz małego plecaka który jest wyposażony w chowany przeciwdeszczowy pokrowiec. Na ostatnim 15-kilometrowym asfaltowym odcinku do Stuposian leżących już przy pętli bieszczadzkiej naprawdę zmarzłem.
Marzę o ciepłym posiłku! Gdy zmarznięty i zmęczony docieram do Stuposian, pytam lokalnych ludzi o to gdzie można zjeść smaczny i sycący posiłek dla wyczerpanego kolarza – polecają mi „Wilczą Jamę” we wsi Smolnik kilkaset metrów na północ od Stuposian – pedałuję więc w tamtym kierunku czym prędzej.
Gdy docieram okazuje się, że jest to już naprawdę cywilizowana restauracja prowadzona przez znanego leśnika, myśliwego oraz pasjonata regionu. Zbudowana jest z bali tworzących niepowtarzalny klimat i wystrojona jest eksponatami zwierząt.
No ale do rzeczy! Zamawiam zupę z jelenia oraz pieczeń z dzika i do tego grzane piwo – stawia mnie to na nogi! Mimo że rachunek wyniósł ponad 40 złotych – naprawdę warto. Zupa oraz pieczeń były wyśmienite! Można zjeść oczywiście dużo taniej w tym miejscu, ale już będąc w takim otoczeniu uznałem że warto spróbować czegoś bardziej lokalnego. Polecam każdemu kto by nawet przejeżdżał tamtędy samochodem. W ten sposób zakończyłem pierwszą trasę.