Sezon rowerowy rozkręcił się na dobre, skoro nasi długodystansowcy już zaczęli startować na trasach 285 i 512 km. Zebrało się kilku mińszczan, którzy pokazali klasę na ultramaratonie Piękny Wschód. Niekończące się kilometry, specyficzny klimat, nocne manewry… Jak to się odbyło? Zapraszamy do przeczytania relacji Patryka, który startował na najdłuższym dystansie, więc ma co opowiadać!
Ruszamy!
Ultramaraton Piękny Wschód był pierwszym startem w tym roku na dłuższym dystansie. Sezon dopiero co się zaczął, a tutaj trzeba jechać 512 km 🙂 Traktuję to jako sprawdzian czy rozjeżdżenie przed tegorocznym Bałtyk Bieszczady Tour. Pozostało teraz tylko to przejechać!
W piątkowe popołudnie 29 maja ruszam na miejsce startu w Parczewie z Krzychem, który startuje na dystansie 285 km. Zapisujemy się w bazie maratonu, odbieramy pakiety startowe, które są naprawdę bogate i można zapchać nimi wszystkie kieszenie czy bidony. Oczywiście spotykam kilku znajomych i trzeba lecieć spać, jakoś nikt nie siedzi tutaj do późna. Tym razem śpimy pod namiotami, jedynie w nocy zaczyna padać deszcz, ale tylko początkowo przeszkadza.
Rano za bardzo nie ma na nic czasu i wszystko szykuje się na szybkości. Oczywiście deszcz cały czas kropi i pogoda nie zapowiada się dobrze – przynajmniej przez następne 4 godziny. Niektórzy w ogóle zastanawiają się czy wyjść z namiotu 🙂 Nie jest jeszcze tak źle, postanawiam też nie montować błotników i jakoś przytrzymać te kilka godzin w deszczu.
Pod bazą spotykam jeszcze Kubę (285 km) oraz Michała i Krzyśka, którzy jadą w mocnej grupie na dłuższy dystans. Życzymy sobie powodzenia i ustawiamy się w grupach. Start!
Jazdę zaczynamy spokojnie, ku mojemu zdziwieniu nikt nie szarpie, dzięki czemu można się przyjemnie rozruszać. Sytuacja zaczyna się zmieniać, gdy dołączają do nas inne grupy i na pierwszy punkt dojeżdżamy już pomieszani w grupie około 10 osób. Tym składem jedziemy dalej bardzo długo, tempo też jest odpowiednie, dajemy ładne zmiany bez zbytniego szarżowania. Mi to odpowiada, zwłaszcza jeśli nastawiam się na przejazd trasy bez umierania.
Kolejny punkt kontrolny pod spożywczakiem w Cycowie. Miejscowość zapowiada się obiecująco, a ostatecznie w jednym sklepie nie chcą podbić nam pieczątki i lecimy do drugiego. Jest to całkowicie dziwny pomysł, aby latać po sklepach i prosić o te pieczątki, ale cóż, punkty kontrolne trzeba podbić. Wtedy tylko cenne ultra sekundy uciekają! 🙂 Jedna grupka szybko odjeżdża i ładny kawałek muszę ich gonić, okazało się, że nie tylko ja i po jakimś czasie dojeżdża reszta. Lemondka wreszcie się przydaje, jednocześnie po raz pierwszy testuję ją na takim dystansie. Do tej pory deszcz jak to deszcz, nie daje o sobie łatwo zapomnieć.
Chełm wita nas zacnym podjazdem z brukową końcówką, punkt kontrolny jest już naprawdę świetny, można chwycić drożdżówkę i jakiś izotonik. Długo tutaj nie zawitałem – dogoniliśmy inną grupę, do której szybko dołączam. Jem już w drodze, niestety gubię jednego batona – aby on tylko nie był kluczowy w przeżyciu na trasie! 🙂 Moim celem też są krótkie postoje, bardzo często marnuję na nich sporo czasu, zobaczymy jak teraz z tym wyjdzie.
Trasa coraz bardziej faluje, pokonujemy kolejne górki i peleton miejscami zaczyna się rozjeżdżać, ale mimo wszystko jakoś trzymamy się razem. Następny punkt mamy w Wojsławicach, miejscowości którą znam z powieści o Jakubie Wędrowyczu – całe szczęście nie padła na nas żadna klątwa czy nie zaatakowały wampiry, a na bufecie niestety nie było bimbru. Za to można było zostawić pamiątkowy podpis i uzupełnić wodę. Krótki postój i ruszamy dalej. Miejscowość wita i żegna nas drewnianymi rzeźbami, prezentują się naprawdę okazale. Po drodze szukałem też pomnika Jakuba, ale nic nie zauważyłem.
Na trasie jest coraz więcej górek, niby robi się ciekawiej, ale trzeba je jakoś pokonywać. Mimo wszystko trzymamy się razem w peletonie i docieramy do Hrubieszowa. Tam miła niespodzianka, bo czeka na nas ciepła zupa i piernik (który już do końca wiozę dla Niny), nabieram sił i można jechać dalej. Tutaj też spotykam Wiesława, jedziemy kawałek razem. Z punktu nie ruszyliśmy pełną grupą, koniecznie chciałem robić krótsze postoje.
Kilkanaście kilometrów za Hrubieszowem zaczynają się konkretne górki i mój najgorszy fragment. Kompletnie mnie odcina i każdą górkę pokonuje z ogromnym wysiłkiem, grupa z którą jadę ucieka mi i nawet nie próbuję ich gonić – jadę po prostu swoim tempem. Z desperacji jem twardy zapas na noc, czyli żel z kofeiną i baton. Jest trochę lepiej i jakoś się jedzie, docieram do Tomaszowa i bardzo długa prosta krajówką. Jednocześnie wiatr też nie pomaga, ale jakoś się kręci do przodu.
Doganiam jednego zawodnika i jedziemy już dalej razem. Tuż przez punktem w Krasnobrodzie pokazuje mi jeszcze święte źródełko, nie można zmarnować takiej okazji, więc schodzę i nabieram wody w bidony. Kto wie? Może ta święta woda później mi pomogła 🙂 W tym czasie oczywiście reszta ekipy nas dogania i spotykamy się na punkcie kontrolnym. Punkt w Krasnobrodzie był dla mnie niczym oaza na pustyni. Jak tylko zobaczyłem drożdżówki, to zjadłem 4 sztuki jedna za drugą (plus jedna na zapas do kieszonki). Do tego herbata i można jechać dalej! Tego było mi trzeba, już jedzie się zdecydowanie lepiej. Z tego wynika. że muszę bardzo dużo jeść, teraz na każdym punkcie napełniam brzuch do pełna.
Tutaj mamy jedne z ładniejszych terenów, górki robią niezłe wrażenie – jedynie widokowe, bo trzeba pod nie podjeżdżać. Kolejnym wartym wspomnienia miejscem jest Biłgoraj, gdzie straciliśmy dobrych kilkanaście minut na szukanie lokalu, gdzie mogą podbić nam kartę. Dopiero na wylocie z miasta znajdujemy stację benzynową, krótki postój i jazda dalej.
Stąd tylko odliczamy kilometry do Janowa Lubelskiego, gdzie znajduje się większy punkt z ciepłym jedzeniem. Docieramy tam w sam raz o zmroku, można się od razu przygotować do jazdy w nocy. Mój ubiór za bardzo nie różni się od dziennego, zakładam tylko ochraniacze na buty. Jest to chyba jedyny plus pochmurnej, deszczowej pogody – temperatura w nocy niewiele się różni od tej za dnia. Jednak 6 st. nie rozpieszcza i lepiej nie robić długich postojów, więc na spokojnie jemy konkretny obiad na ciepło, smaruje łańcuch, zakładam oświetlenie i jazda w trasę!
W grupie nocą jedzie się naprawdę przyjemnie, nie chce się na razie za bardzo spać i kilometry jakoś lecą. Teraz odliczamy je do punktu w Kazimierzu Dolnym, skąd jest już tylko 100 km do mety. To już brzmi naprawdę dobrze 🙂
W pięć osób dojeżdżamy na punkt, gdzie dołączamy do reszty grupy. W sumie spodziewałem się jakiegoś ciepłego miejsca, gdzie chociaż trochę można się zagrzać, a za to trafiliśmy na podwórko pod gołym niebem. Było potwornie zimno, ale przynajmniej nie chciało się długo siedzieć, więc uzupełniamy zapasy i lecimy dalej już pełnym składem. Jeszcze jeden samoobsługowy punkt w Kamionce i pozostaje czysta jazda do mety. Na punkcie nikogo nie było, ale najważniejsze, że jest jedzenie . Nawet znalazła się jakaś ciepła herbata, niestety późniejsze grupy, które tam dojeżdżały nie miały tak dobrze.
Zbliża się już moja magiczna pora, godzina 4 nad ranem. Idealny moment na sen, niestety jestem na rowerze. Oczy zaczynają się zamykać, więc używam mojej tajnej broni – żel z kofeiną. Niestety… coś za bardzo nie działa. Sięgam więc po drugi oręż – zagaduje do ludzi z planem, aby rozbudzić się rozmową. To już zaczyna działać, ale za to najlepszą i sprawdzoną metodą jest podbicie tętna. Jak chce mi się spać, to spada nawet poniżej 100 uderzeń na minutę. Kilka osób postanawia zrobić ucieczkę na około 30 km do mety, więc ich gonię. Osiągam zwrotne 150 uderzeń i sen jak ręką odjął 🙂
Okazuje się, że nawet zostało trochę sił, więc też nakręcam ucieczkę. Niestety jakoś nikt nie chce dawać mi zmian, kładę się na lemondce i do mety jadę już sam na przodzie. Ze mną dojeżdża tylko jedna osoba, było naprawdę ostro. Generalnie wyrywanie się do przodu pod koniec takiego dystansu nie ma sensu, zyskałem tylko 5 min – po prostu tak jakoś wyszło. Czas przynajmniej zleciał bardzo szybko i za każdym razem jak podnosiłem głowę leżąc na lemondce, robiło się coraz jaśniej 🙂
Na mecie jestem oczywiście niebywale szczęśliwy, że zakończyłem już walkę na trasie! 🙂 Dostałem dyplom, medal, chwila odpoczynku i zaczynam się ogarniać. Rozmawiam jeszcze kawałek z chłopakami z którymi jechałem w grupie. Naprawdę dzięki za wspólną jazdę, sam tak bym nie pojechał! Krzychu już zakończył wcześniej swoją trasę, więc chyba za bardzo się obraził jak go budzę w namiocie 🙂
Maraton udało mi się ukończyć w czasie 21 godzin i 37 minut. Mniej niż przewidywał plan, czyli 23 godziny. Jednocześnie pobiłem osobisty rekord w dystansie pokonanym w ciągu doby. Świetny i najlepszy czas wykręcił Krzysiek z Michałem ze swoją grupą – niecałe 18 godzin! Normalnie kosmos, średnia z jazdy wyszła im 31.5 km/h! Po przejechaniu takiego dystansu pozostała wyłącznie regeneracja.