W ostatni wrześniowy weekend Patryk i Nina ponownie wybrali się na rowerowy trip. Tym razem sakwy zamienili na lekki bikepacking i postanowili przejechać wymagający Szlak Orlich Gniazd – wersję pieszą, która jest trudniejsza od rowerowego. Malownicze krajobrazy, świetne zjazdy, nowe doświadczenie, momenty ekscytujące i niebezpieczne. Zapraszamy do przeczytania relacji!
Prolog
Patryk to doświadczony terenowy rowerzysta. Nie straszne mu trudne technicznie zjazdy czy walka z kamieniami, błotem. W ubiegłym roku w pojedynkę zaliczył SOG. Ja teraz po raz pierwszy mogłam zweryfikować swoje dotychczasowe umiejętności terenowe, które starałam się zdobywać na każdym tego typu tripie na Mazowszu. A było gdzie – np. MPK czy Kampinos. To był mój pierwszy wyjazd poza ‚paragórki’ z naszych okolic. Nie było łatwo. Po 10 km można już sobie zrobić krzywdę przez brak umiejętności. Jednak dla osób, które już poczuły dryg i zew MTB, ten szlak jest ciekawą i ekscytującą opcją, na której czeka mnóstwo zabawy podczas jazdy. Był to mój pierwszy (i na pewno nie ostatni) bikepacking w tereny górzyste. Sprawdźcie sami, co działo się na tym wyjeździe.
Dzień 1 – Przetarcie | 65 km, 882 m w górę
Zamieniłam tym razem sakwy na lżejszą opcję – bikepacking. Absolutne minimum, niezbędne rzeczy. Uważam, że spakowałam się jak trzeba, choć mogłabym po prostu mieć pewne rzeczy lepszej jakości, np. kurtkę przeciwdeszczową. Byłam bardzo oszczędna w pakowaniu. W końcu na lekko, to na lekko. Ruszyliśmy z samego rana pociągiem z Warszawy do Częstochowy. Tam właśnie rozpoczyna się Szlak Orlich Gniazd i wiedzie aż do Krakowa. Wybraliśmy wersję pieszą szlaku, ponieważ jest ciekawsza i trudniejsza. Wiadomo, że przystosowana jest dla pieszych turystów, więc można spodziewać się stromych górek, wąskich przesmyków z kamieniami i ścieżki leśne dosłownie usłane grubymi korzeniami. Włączyliśmy tryb ‚play’ na starcie i pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami. Zaczyna się niewinnie – kawałek drogi z miasta, następnie szuter i witamy las.
Pierwsze podjazdy dają się we znaki zaskoczonym mięśniom, ale pniemy w górę, mieląc 3-5 km/h na strome górki. Niestety momentami jest tak stromo, że siłą woli trzeba rower pchać pod górę, co jest wysiłkiem. Warto się pomęczyć nawet te kilkanaście minut, by potem mknąć przez szybkie, długie, zawiłe zjazdy. Zjazdy w górzystym terenie to świetna zabawa. Wiadomo, że na początku człowiek musi się przyzwyczaić, czasami trzeba jechać na hamulcu. Jednak mając opanowaną technikę, czując rower – można się po prostu bawić jazdą na rowerze. Prędkość, przelatywanie przez korzenie. Rewelacyjne przeżycie! Okazało się jednak, że czasem warto wcześniej się wypiąć z butów – uniknęłam paskudnego spadu z rowerem w rów, zostawiając go spokojnie na drodze, a sama poleciałam w dół.
Szlak zaprowadził nas tego dnia m.in. do jednego ze słynnych orlich gniazd. Docierając na sam szczyt, widać doskonale miejscowości, które bardzo malowniczo komponują się z górami w tle i polami dookoła. Następnie znów świetny zjazd, żegnamy orle gniazdo i wracamy do lasu. Tam mijamy mnóstwo pięknych skałek. Niektóre mają jamki, gdzie można się wślizgnąć do środka i eksplorować. Jednak największe wrażenie zrobiły wyżej wspomniane zjazdy, momentami niebezpieczne, ale obyło się bez urazów. Nigdy nie zjeżdżałam tak szybko i długo równocześnie w terenie! Niestety odbiło się to wszystko na łokciach – bolały i mrowiły, ale tak to jest ze słabym amorem.
Niestety trudno o epickie zdjęcie, ale byłam tak zaaferowana nowym doświadczeniem, że nie myślałam nawet o aparacie. Ponadto pięliśmy się na kolejny szczyt przez skałki, gdzie ścieżka była usłana ostrymi kamieniami. Trzeba było ostrożnie prowadzić rower pod górę, SPD łatwo się ślizgało. Mijamy mnóstwo biegaczy, kilku rowerzystów. Pozdrowienia dla miłej Pani, która zaoferowała mi wodę w środku lasu 🙂 Wieczór zakończył się pięknym widokiem na szczycie skałki – załapaliśmy się na ostatnie podrugi zachodu słońca. Do tego jeszcze mała sztuczka z wapnem na miłe zakończenie dna.
Zmęczeni, głodni rozbiliśmy namiot na dziko. Z daleka kolor naszego chwilowego lokum przypominało jedną ze skałek. W nocy krążył koło nas krzyczący dzik, a w przerwach martwa cisza wydawała się wżerać do głowy. Czasem trzeba takiej ucieczki od miejsca gdzie mieszkasz, od ludzi i po prostu leżeć na dziko w lesie i słuchać tej ciszy, podobno najdoskonalszego ‚dźwięku’ świata.
Dzień 2 – Rzeźnia | 73 km, 1 144 m w górę
Zaczęło się niewinnie. Mały deszczyk, potem deszcz, zrobiło się zimno. Przestało padać w ciągu dnia może 3 razy. Co teraz? Jedziemy. A raczej dużo pchamy, ślizgamy się po skałkach, mielimy w mokrej, zdradliwej glinie, która osadzała się na rowerze tworząc centymetrowe warstwy mieszanki w.w. gliny, piachu, liści, gałęzi i nie daj Boże jakichś żyjątek. Zjazdy – extreme totalny. Momentami nie byłam świadoma, że gładziutka glina na zjeździe czyha na jeden błąd, by zaraz ześlizgnąć rowerzystę i zaserwować mu glebę. Nie dałam się. Ale tylko dlatego, że dowiedziałam się po fakcie – wiedząc to na pewno bym była o wiele bardziej ostrożna…
Natomiast piach nawet w wilgotnych warunkach dokuczał. Wcale łatwiej się nie jedzie, mieli się tak samo jak suchy, pod koniec już pchasz, bo szkoda roweru. Deszcz pada, pada na dodatek z drzew, ubranie zaczyna moknąć. Jedzie się bardzo opornie czy szuter czy pole. Dziś zdecydowanie więcej asfaltowych łączników, ale w otwartej przestrzeni jest zdecydowanie zimniej. Wpadamy do mieściny na ogromną pizzę, suszymy się i szarżujemy dalej. Zwiedzamy kolejne orle gniazda i inne zabytkowe atrakcje.
W ciągu dnia moja ‚płachta nietoperza’ przylegając do ubrań zaczyna przesiąkać. Na podjazdach jadąc lub pchając rower można się porządnie rozgrzac, ale po jakimś czasie ciepło ucieka. Najgorzej, że ochraniacze na buty zsuwają się na czubach. Pod koniec dnia czułam chlapanie wody w obuwiu. Trzeba będzie się zaopatrzyć w ochraniacze! Mimo pogody, z perspektywy czasu doceniam widoki jakie zastaliśmy – czy to w lasach właśnie, okolicznych wsiach. polach. Jest coś pięknego w tych miejscach, nawet w taką porę. Jesienne kolory, świeże powietrze. Mimo wszystko daje to jakąś radość. Nawet jeśli napotykasz ekstremalnie stromy zjazd ociekający gliną i kroczek po kroku starasz się schodzić z rowerem. A raczej zsuwać się… powoli… grawitacja robi swoje. Samemu ciężko, ale dobrze mieć kompana.
Widać jak wiele zmienia deszcz, jak bardzo robi się niebezpiecznie. Ta podróż wystawiała moją cierpliwośc na próbę, szczególnie jak po 4 h jazdy w terenie, tej walki, zobaczyliśmy, że dopiero 26 km za nami 🙂 Wpływa to na morale 🙂 Około godziny 19-20 jest najgorzej – jesteśmy przemoczeni, wieje i jest przerażająco zimno. Ręce trzęsą mi się, oddziałując na kierownicę, która zaczyna jeździć zakusami. Kilka podjazdów na szczęście rozgrzewa, ale na chwilę. Nagle cud! Kilometr stąd jest zajazd z noclegiem. Udaje nam się tam dotrzeć, umyć, trochę wysuszyć i przespać. Tego dnia było mi tak zimno jak nigdy. Jeżdziłam już w dobre minusowe temperatury, ale tutaj deszcz i wilgoć wygrały. Wieczorem czułam, że to się skończy przeziębieniem. Po 73 km w nogach, zasnęłam jak kłoda. Już łatwiej mi się jeżdziło setki na asfalcie, bez porównania! 🙂
Dzień 3 – Zwycięstwo | 50 km, 360 m w górę
Pobudka rano, większość rzeczy wyschła, prócz butów niestety. Trochę katar, trochę ból głowy, ale na szczęście pokazało się piękne słońce i dało nadzieję na bezproblemowy powrót. Ruszyliśmy więc dalej w trasę. Mieliśmy dobry czas i tempo, więc nie było stresu, gdyż powrót do domu dopiero o 19.00 z Krakowa. Tego dnia jechaliśmy m.in. koło zamku, starych murów obronnych czy słynnej maczugi Herkulesa. Trochę jazdy przez pola, szutry, już mniej typowego lasu. Trzeba było uważać, po wczorajszym deszczu było mokro i ślisko w dalszym ciągu.
Z Ojcowa do Krakowa prowadzi świetna droga asfaltowo-szutrowa, prowadzona wzdłuż rzeki. Mijamy znów mnóstwo rowerzystów, biegaczy. W taką pogodę pojawili się na trasie jak grzyby po deszczu! Końcówka dojazdu do Krakowa jest mieszanką asfaltu, szutru i mokrego terenu.
Wielkie kałuże, wąskie ścieżynki, błoto. Niektórzy rezygnowali i zawracali, ale my będąc już tak blisko jechaliśmy dalej. Szlak Orlich Gniazd kończy się w dziwnym miejscu, słabo dostrzegalnym, ot – na słupie przy ruchliwej drodze. Następnie ruszamy na najlepszy kebab w mieście – sprawdzony już. Potem już spokojne zwiedzanie Krakowa, odpoczywanie na trawie przy rzece… Ludzie często zerkali na nasza zmasakrowane, brudne rowery 🙂
Epilog
Zahartowanie, nowe doświadczenie, nasycenie oczu przyrodą i kolejny trip z Patrykiem za mną. Nie pierwszy, nie ostatni. Szkoda, że tak szybko nam to zleciało… Dzięki wielkie za towarzystwo, porady i wieczny aplauz, jak dokonywałam wielkich przełomów w moim stylu jazdy.
MTB, żyć się chce.