Pobicie rekordu życiowego chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Wraz z końcem wakacji odchodziłam od tego pomysłu z racji niepewnej pogody oraz coraz krótszego dnia. Niespodziewanie Kamil zaproponował wyjazd następnego dnia, czyli w czwartek 3 września tłumacząc, że nigdy nie będzie idealnego dnia, więc jutro albo nigdy. Z taką argumentacją nie sposób było się nie zgodzić, więc już po chwili ustaliliśmy plan przejazdu. A mianowicie: przejechać w ciągu jednego dnia 200 km. Nie liczyło się tempo czy trasa, a jedynie zrobienie odpowiedniej ilości kilometrów. Jakby powiedzieć, „go hard or go home”.
Pobudka zaplanowana była punkt piąta rano, aby chwilę po szóstej być już w trasie. Za oknem niecałe dwanaście stopni i kłębiaste chmury nie dające dobrej perspektywy na wyjazd. Najważniejsze dla nas było aby nie padało, gdyż z racji ograniczenia miejsca, nie zabraliśmy nic przeciwdeszczowego. Zaspani i ciepło ubrani rozpoczęliśmy wycieczkę w kierunku Jeruzala, gdzie nie mogło zabraknąć po raz kolejnej już fotki na słynnej ławeczce pod sklepem. Krótka przerwa na małe posilenie się i dalej w drogę. W międzyczasie oglądaliśmy rozkładającą się ekipę filmową, kręcącą kolejny, prawdopodobnie ostatni sezon Rancza.
Pierwsze kilometry szły bardzo sprawnie i… rześko. Słońce rozchmurzyło niebo dopiero około godziny jedenastej. Spokojnie swoim tempem ruszyliśmy w stronę Siedlec bocznymi drogami. Praktycznie zerowy ruch, cisza i spokój powodowały, że bardzo szybko na liczniku pojawiło się 1,43 kilometra.
Ups, zapomniałam powiedzieć. Tuż przed Kotuniem postanowiliśmy zapytać starszego pana o drogę, aby upewnić się, czy na pewno dobrze jedziemy. Pan, ledwo trzymając się na nogach, całkowicie niepozornie oparł się o kierownicę Kamila. Jak okazało się chwilę później kasując przy tym wszystkie dane dzisiejszej wycieczki. Całe szczęście miałam w swoim rowerze drugi licznik, który stał się odtąd naszym jedynym kilometrowym nawigatorem.
W Kotuniu krótka przerwa, skąd ruszamy do Siedlec przez najgorszy, ale przy tym najszybszy podczas tej wycieczki odcinek tj. drogą krajową nr 2. Oczywiście mogliśmy pojechać dalej wiejskimi drogami, jednak postanowiliśmy nadrobić trochę czasu zgubionego podczas wiejskiej sielanki. W ten sposób szybko dojeżdżamy do Siedlec. A tam szybkie pamiątkowe zdjęcie i jazda w stronę Sokołowa Podlaskiego, do którego mieliśmy około trzydziestu kilometrów.
Po drodze mijaliśmy tabliczki bądź miejscowości takie jak: Rozbity Kamień, Paczuski Duże, Suchożebry czy Strzała.
W samym Sokołowie nie wypadało nie spróbować lokalnych przysmaków. W naszym przypadków był to kotlet mielony w pierwszej lepszej restauracji, który okazał się świetnym wyborem. Dłuższy, główny tego dnia odpoczynek na zapełnienie żołądków dał sporo sił na najbliższe kilometry.
Mając już ponad 115 km za sobą rozpoczęliśmy powrót w stronę domu. Jak na razie trasa przebiegała, poza małym bólem pleców, bezproblemowo. Pogoda znacznie się poprawiła, jednak na nasze szczęście nie było upalnie ani wietrznie. Sprawnie przejechaliśmy do Węgrowa, a następnie do Liwu, gdzie rozpoczęły się górki na drodze do Kałuszyna. Przy takim dystansie, każda górka to dodatkowe obciążenie dla kolan oraz pleców, które zaczęłam coraz bardziej czuć.
Wciskaliśmy więc w siebie kolejne batony, 7daysy, cole i przede wszystkim banany, których wspólnie zjedliśmy kilkanaście. Coraz częściej zaczęłam się zastanawiać nad przesunięciem limitu z 200 km na 250 km. Bardzo dobry czas oraz nieopuszczające mnie siły dawały realną możliwość na większy dystans.
Z Kałuszyna kierujemy się na Mrozy, skąd przez Cegłów do Siennicy. W Cegłowie już ostatni postój i dyskusja nad dystansem. Ostatecznie postanawiam jechać dłuższą opcję. Niestety tuż za Cegłowem zaczyna mnie łapać kryzys. Poza bólem pleców, na który mimo jego powiększania się starałam się nie zwracać uwagi, całkowicie wysiadły mi kolana. Każde przekręcenie korbą to coraz mocniejszy ból, co bardzo szybko odbierało motywację do jazdy.
Zaczęła się kalkulacja i zastanawianie się nad skróceniem trasy i odpuszczenie zrobienia 250 km, do których brakowało mi prawie 60 km. Postanowiłam więc włączyć na słuchawkach muzykę, aby w miarę możliwości wyłączyć myślenie i jechać cały czas przed siebie.
Tak naprawdę kalkulacja odbywała się tylko w mojej głowie. Kamil na chłodno ocenił, że nie ma innej opcji jak dojechać swoje do końca, a to, że nie dam rady, to kwestia psychiki, a nie sił fizycznych. Zamieniliśmy kilka zdań na temat moich możliwości i szansy. Była to kluczowa dyskusja, dzięki której postanowiłam jechać dalej. Małe zmiany w wysokości siodełka, korygowanie pozycji na rowerze, krótkie rozruszanie mięśni i jazda prosto do celu. Postanowiłam ponownie wepchnąć w siebie jak najwięcej kalorii, w tym zachowany na właśnie tę chwilę żel energetyczny.
Co ciekawe Kamil, który cały czas jechał ze mną na rowerze mtb z grubymi terenowymi oponami na nic nie narzekał i nie był specjalnie zmęczony. Jak sam mówił: „dziś jestem twoim autem technicznym, tyle że na rowerze”.
Dojechaliśmy do Rudy, skąd wróciliśmy do Mińska. Mając niecałą godzinę postanowiłam ponownie posilić się i ruszyć na trasę. Choć na początku dnia nie miałam tego w planach, dzień zakończyłam wspólnym przejazdem na Damkach, dzięki którym udało mi się zbliżyć do mojego celu. Chwilę po nich dokręciłam jeszcze 6 km, aby kilkanaście minut po 22 mój licznik wskazał upragnione 250 km!
Oceniając całość muszę powiedzieć, że przez większość trasy jechało się niespodziewanie bardzo dobrze. Kamil cały czas korygował moje błędy i udzielał porad. Kilkukrotnie chłodził zapędy i nadmierny entuzjazm, gdy zaczynałam niepotrzebnie szarżować i szarpać tempo. Nauczyłam się, że jadąc swoim, równomiernym tempem, odpowiednio się odżywiając i mając kogoś doświadczonego obok, kto na spokojnie oceni szanse na powodzenie i w odpowiedni sposób pomoże i zmotywuje, można zrobić bardzo dobry wynik. Tak naprawdę, przy trochę lepszym przygotowaniu jestem w stanie pobić ten rekord o co najmniej kolejne 100 km.
Ostatecznie przejechałam 250 km w ciągu 11 h, co od tego dnia stało się moim nowym życiowym rekordem.